Wpadnij do mnie, jak będziesz w pobliżu albo rzecz o psuciu powietrza

Ahoj kamaraden

Telewizja, pardon, Publiczna SA

przy czynnym udziale

Heritage Films od wielu tygodni, proudly, prezentują

(w celu szczególnego udręczenia)

Wiedźmin

Odcinek 5 (jak ten czas szybko leci)

Okruch lodu

Kochani moi czytacze, raport po tym odcinku wyprodukowany został nieco później niż zwykle ale dopiero pożar w kuchni wyrwał mnie ze stuporu, w jaki popadłem po obejrzeniu kolejnego kawałka Świetnego Kina Młodzieżowego. Tak więc do raportu pokontrolnego siadam przybity, bo jak zapewne zdążyliście się już zorientować, odcinek dzisiejszy spotęgował jeszcze bardziej, moje, i tak już duże, zdumienie. Oraz zamęt grubymi nićmi szyty. Działo się tak wiele rzeczy, że nie wiem od czego zacząć. Aha, już wiem. Zacznę od początku. Dobra, ja tu icq a tam gadu gadu czeka (widzicie, nawet mi się tak proste konstrukcje mieszają). I zanim się całkiem zamotam, to... Lecimy z tym koksem, bo odcinek był rzadkiej urody.

Dzisiejszy odcinek sponsorują literki: w jak wszyscy wkurwieni, wielkich liter mnóstwo, wpadnij na mnie, wzrokiem zastraszanie i wozacy (przez których całe zło), e jak elfy (przez które całe zło), g jak gówniany zapach, s jak smród gówna i skatologia oraz p jak pogrom, pyskówki i permanentny period. Oraz h jak harlekin, bo wracamy do nurtu rzewnych bajęd o miłości, wszechświecie i całej reszcie.

Najpierw cny rycerz Gerant brodzi po rzece Ankh-Morpork. Tfu... cojogodom, cojogodom. On nie brodzi po rzece Ankh-Morpork ale po czymś, co mi się z ową rzeką skojarzyło. Bo jest gęste tak, że można kroić to nożem, śmierdzi tak, że czułem to siedząc przed telewizorem i lęgnie się w tym czymś Wielki i Przerażający Pomiot Chaosu, Cthulhu i Elfów. Bo dzisiaj będzie sporo o elfich sukinsynach. Ale nie uprzedzajmy faktów, nie wybiegajmy śmiałą myślą zbyt daleko w przód i wróćmy do Pomiotu. Przerażającego. Pomiot składa się z macek wyskakujących spod wody znienacka. Składa się też z paszczy uzbrojonej w ząb. I jest jakoś wyraźnie wkurzony faktem, że wpada mu na kwadrat siwy oprych z kosą i młóci tąże w wodę. Następuje więc peryskop w górę, peryskop w dół i atak zza winkla. Geraltowi nie przeszkadza ten atak i dalej młóci wodę mieczem, przez co nie mogłem oprzeć się skojarzeniom dotyczącym pewnego przedwojennego króla, który kazał wychłostać morze za karę. Ale niech was, prostaczków nieuczonych w mrocznych i tajemnych arkanach zakazanej, wiedźmińskiej wiedzy to młócenie nie zmyli. Wiedźmin nasz dzielny młóci tą wodę w odpowiednich kadencjach, w ultraprecyzyjnie dobranym tempie (lekko synkopowanym) i z taką częstotliwością, że grzbiety rozchodzących się w tej, nazwijmy to, wodzie, poprzednich fal dźwiękowych nakładają się na doliny następnych (albo na odwrót) co powoduje rezonans. Który to rezonans powoduje w mózgu potwora skrzep. Który to skrzep przeorywuje arterie (czy Pomiot ma arterie zapytacie, nie wiem odpowiem) Pomiotu. Które to arterie pękają (cholera, za dużo 'które' ale nie chce mi się poprawiać). I potwór umiera[1]. Uczeni z Uniwersytetu Oxenfurckiego, badający fenomen wiedźmiński, podają inne wytłumaczenie (potwora szlag trafia od migreny, spowodowanej permanentym zakłócaniem spokoju przez typów młócących wodę mieczami) ale teza ta, jakże odważna, nie znalazła jeszcze potwierdzenia w badaniach empirycznych[2]. Dość jałowych rozważań - grunt, że Geralt Pomiot ubił i mniejsza o modus operandi. Pomiot był fantastycznie wykonany, sekwencja walki również była naznaczona tym charakterystycznym sznytem oszczędności. I już wiedziałem, że będzie dobrze. Ale nic nie przygotowało mnie na ciąg dalszy[7].

Geralt wraca na chawirę a tam Yennefer wstawia mu typowe powitanie kochającej kobiety: ale śmierdzisz, nie podchodź, idź się umyj w sionce. Geralt cedzi pod nosem 'a czym mam śmierdzieć? Szachami' i idzie się myć do balii podczas której to sceny, zostaje w końcu nagrodzona damska część publiczności. Otóż Geralt pokazuje pośladki. A Pomiot okazuje się być zeuglem i nie było z nim kłopotów - w opowiadaniu Yen dokładnie bada Geralta, czy go aby zeugl nie drasnął (trupi jad i te rzeczy) a w filmie go opieprza, że się po nocy włóczy po jakichś śmierdzących miejscach, potem robi mu reiki, otwiera czakramy i zaczynają się bzykać. Niekoniecznie zgodnie z duchem słowa pisanego ale na pewno lepsze w kontekście prawdy o życiu w związku - bravissimo, Panie Scenarzysto. Dowiadujemy się też, że nie tylko oxenfurccy uczeni prowadzą badania nad Pomiotami. Robi to również czarodziej Istredd. Któren to czarodziej, po 20 latach wytężonych badań, doszedł do wniosków, które wiedźmini znają od dawna. Czas by się odpowiednie służby kontrolne przyjrzały dokładniej sposobowi, w jaki wydatkowane są rządowe granty na rozwój nauki i magii. A wracając do bzykania, to bardzo jest to śmieszne jak najpierw dowiadujemy się, że Geralta za chwilę zwalą z nóg łyknięte przede bitwą eliksiry (może je już łykać bez receptora) by po chwili widzieć go wygłaszającego filozoficzne teksty i pukającego czarodziejkę - tak młodzieży, dzisiaj nie będę was ganiał do kuchni, tylko wywalę całą prawdę bez ogódek. Znaczy, żeby nikt się specjalnie nie napalał - mamy tylko zawiązanie akcji i przejście do fazy gier wstępnych. Zero penetracji (tej szukajcie w wypożyczalni, na półce oznaczonej XXX albo w niemieckich kanałach telewizyjnych, po północy) ale żeby nie pozostawić widza w uczuciu niedosytu i bez satysfakcji, widzimy przez moment pierś (niestety, tylko prawą) czarodziejki. Tak więc z radosnej pochędóżki nici ale akcja tak galopuje do przodu, że nie mamy czasu nawet poczuć się zawiedzeni. Aha, Geralt śmierdzi.

W następnych scenach ma miejsce gwałt, przemoc a także występuje plugawy język. Żeby nie było, że nie ostrzegałem. Geralt mianowicie, odzyskawszy siły dość szybko, zachodzi do karczmy. Gdzie chce sobie spokojnie skompromitować krzepiący i elegancki posiłek. Dostaje chleb i twaróg. Zgadliście, niski budżet. No więc, jak wspomniałem, chce sobie chłopak na spokojnie zjeść a tu napadają go werbalnie miejscowi dresiarze. Tyle tylko, że chłopaki nie są byle jakimi dresiarzami a dresiarzami z ambicjami. Konkretnie mają ambicje być aktorami, bo w ich wymowie słychać wyraźnie, że uczęszczają na zajęcia miejscowego kółka teatralnego. I zamiast swojskiego: 'po ki chuj żeś tu przylazł, siwy złamasie chędożony ty, kurwa mać', słyszymy deklamowane z afektacją tak plugawe wyzwiska, jak tępiciel karaluchów i cudak. Geralta też wkurwia tak niepoważne traktowanie, bo wstaje od stołu, wali szefa banditierki w gardło, łuca nim o podłogę i zastrasza pozostałych trzech mieczem oraz wzrokiem. Dementuje też plotki, jakoby był elfem i wozakiem. Po czym idzie do łaźni, bo faktycznie - zalatuje niemożebnie.

Nie zdajecie sobie nawet sprawy, jak bardzo Geralt śmierdzi. Śmierdzi infernalnie wręcz, bo jak wchodzi do łaźni to wszyscy wychodzą. Geralt siada w kadzi i napadają go demony. Takie z głowy. A powodem tego jest Widzenie. Najpierw widzi Falwicka, który, jak zapewne pamiętacie, wyrżnął w pierwszym odcinku gastarbaiterów nilfgaardzkich i zrabował im spyżę, po czym został wygoniony i od tamtej pory knuje (brawurową akcję wbijania klina w driady też chyba kojarzycie?). Tym razem knucie ma miejsce w łaźni - karczma spalona, bo zabili oberżystę a potencjalni następcy zażyczyli takiej kasy, za pracę w szkodliwych warunkach, że proszę siadać. No i zamtuz tam zrobili a w tym akurat przybytku ciężko się skoncentrować na tyle, żeby knuć skutecznie. I jak już zaczynamy się cieszyć, że będzie Spisek, to dostajemy cięcie. Nie, spokojnie - wyjątkowo nikt nie ginie. Mamy cięcie montażowe i przebitkę na targ, na którym Źli Chłopcy wywracają stragan z jabłkami, przy milczącej aprobacie miejscowego szeryfa w samurajskim kapeluszu z blachy (jest to element spisku, mającego doprowadzić do pogromu elfów, bo stragan jest elfi). Z tym, że jednakowoż wszystkich oczekujących Ivo 'Jestem mistrzem miecza, wyciągaj żelazo z jaszczura' Mirce aka Cykady muszę zawieść. Dostajemy bowiem jakiegoś fajansiarza - Dermot Maranga go nazwali na chrzcie i wikary musiał być tęgo pijany, że się na to zgodził. Urzędnik stanu cywilnego też pokpił sprawę, bo nie można dawać dzieciom imion ośmieszających lub poniżających. Mały Dermocik Maranga miał pecha bo takie personalia zdeterminowały jego los definitywnie. Został Złym i Podłym Cynglem Tego, Kto Zapłaci Najwięcej. A przy okazji zahaczył o Kaer Morhern (cholera, jak tak dalej pójdzie, to się okaże, że Geralt był jedynym sprawiedliwym w Sodomie) i imputuje Geraltowi powinowactwo duchowe. Łomot wisi w powietrzu ale nic z tego, bo Geralt ma deal ze starostą i nie ma czasu na rozrywki. Poza tym coś mu zaczyna śmierdzieć - to chyba jego ubranie.

Słowo o staroście - dlaczego ten gość jest ubrany jak urzędnik w starożytnej Persji? Nie wiem. Ale skubany jest śmieszny i najeżdża na elfy. Bo wszystko co złe, to wina elfów. I wozaków rzecz jasna. Wypłaca Geraltowi kasę i spławia go szybko (bo chyba w dalszym ciągu za Geraltem ciągnie się smród). Na odchodne Geralt straszy Dermota (gdzie się na demony podział Cykada?), zapowiada mu zgon rychły (ej, Cykada, pokaż się) znakiem czego czekają nas jeszcze dzisiaj niezłe emocje (cholera, Cykada już tutaj nie mieszka). A potem Geralt spotyka Jaskra - jak oni to skubani robią, że wpadają na siebie akurat, jak ekipa filmowa jest pod ręką. Coś chyba majaczę. No nic to. Jacyś opryszkowie (dresiarskie miasto, mówię wam) gonią Jaskra, Geralt znowu straszy miną (poza tym w dalszym ciągu śmierdzi) i Jaskier uratowany. Geralt holuje go do swojego miłosnego gniazdka i zamiast zacząć rozmowy, typu: ty, ale się wczoraj nawaliłem albo stary, jaką półelfkę niedzielę temu puknąłem, nawijają o pogromach. No kosmos. A w momencie, jak Jaskier mówi, że najlepiej wyjechać, wchodzi Yen i zaczyna się dym na maksa. Najpierw opieprza obu facetów, potem wygania Geralta po maść na skrofuły (chociaż podobno najskuteczniejszy jest odwar z miodunki i miękka poduszeczka na siodło) a następnie zabiera się za Jaskra. Wciągasz go w awantury, rozprowadzasz po knajpach i zamtuzach, sprośności go uczysz - kij ci w dupę z taką przyjaźnią. Ale Jaskier nie młot przecież i tak odwija: a ty co? lepsza? robisz z niego psychicznego a on przecież ma mózg i nie jest mutantem. Tu się Yen lekko wkurwiła i odpysknęła: a ty go po burdelach ciągasz. Na co poeta odpalił: nie traktuj go jak mutanta, bo nim nie jest. A czarodziejka, mu z prawego manusa i taki farmazon wstawia: wcale tak nie powiedziałam a ty go ciągasz po burdelach. Na scenę wkroczyła Broń Przedostatecznej Zagłady: ale pomyślałaś o nim, jak o mutancie. Yen zjeżona na maksa, naskakuje na Jaskra i tak zagaja: idź do burdelu, gdzie ciągasz Geralta i tam się pochwal swoją uczciwością (tego nie skumałem, bo w zamtuzie chwali się raczej zasobną sakiewką). No i w tym momencie Jaskier też z nerw wyszedł i zapodał sztych słowny, który wykonał z Yen ziemię do kwiatów: mnie, kumpla, na ulicę? Dobra, idę. Ale ci powiem, że te dziwki są przy tobie uczciwe. I wychodzi. A Yen płacze. I wychodzi mi, że w tym odcinku wszyscy mają permanentny period - Pomiot się miota, dresiarze molestują, Geralt leje po pysku, Jaskier pyskuje, Yen opieprza wszystkich dokoła, Dermot prowokuje - złe emocje (oraz smród pozostały po Geralcie) wiszą w powietrzu i coś się musi stać.

I faktycznie - dzieje się. Trzech złych ludzi robi pogrom dwóm ludziom. A właściwie to elfom. Biją ich strasznie kijami od szczotek w bramie Zamku Królewskiego w Warszawie. I tak fakt ten przeraża inne elfy, że chronią się w zamtuzie gdzie zawiązują Elfi Ruch Oporu. Duchowa przywódczyni ruchu deklamuje uroczo swoje żale co do Marangi i jego wiedźmińskiej proweniencji (dziewczyna, co wiem z dobrze poinformowanych źródeł, chce zostać aktorką w Wyzimie), Geralt ujawnia Doniosłą i Ważną Informację Wywiadowczą (ludzieeee... pomocy, Falwick jest we wiosce, wojna będzie) i cały spisek obnażony - Herbolth kombinuje tak: albo elfy (przez których całe zło, przypomnijmy sobie komanda Wiewiórek) mnie poprą i zostanę kierownikiem na drugą kadencję albo zrobie im z dupy jesień średniowiecza przy pomocy cyngla Dermota. Nie damy się sprowokować - deklamuje szefowa ERO i każe wyjechać Jaskrowi z miasta. Geralt odwozi go kawałek za miasto i zamiast pogadać o dupach, ględzą jakieś pierdy na tematy egzystencjalno-filozoficzne i poeta tak pozytywnie naładowuje wiedźmina, że ten, wspomniawszy piękny męski moment z Borchem 'Kochasiu' w balii, przytula się do Jaskra. Co przepłasza poetę skutecznie - jak to się mówi, pędzi przed siebie co koń wyskoczy nie przejmując się chłoszczącymi twarz gałęziami. To, że Geralt w dalszym ciągu zalatuje kopą, ma również znaczenie.

A potem mamy kawałek gołej baby w lodzie, z tym, że znowu widać tylko jedną pierś (prawą). Bo Geralt nawiedza Istredda i wyjaśniają sobie pewne kwestie damsko-męskie. I afera: Yen chce się chajtać z Istreddem, Geralt ma wyjechać z miasta, bo jest tylko przelotną miłostką czarodziejki i znowu mu imputują brak emocji i mutantowość. No co za nieuki - nie kojarzą, że Geralt przeszedł nowe, lepsze szkolenie i wcale nie jest aseksualną maszyną do zabijania bez emocji. Przez następne kilka minut Istredd opierdala Geralta tak, że wiedźmin wygląda jakby miał się rozpłakać (a może te oczy mu łzawią od smrodu?). Podnoszona jest też kwestia zaawansowanych badań nad bezpłodnością (Yen ma jobla na tym punkcie, znaczy się chce mieć dziecko) i tutaj Istredd ma wyraźną przewagę nad Geraltem. Który ponownie straszy miną i między wierszami sugeruje rozwiązanie problemu przy pomocy żelaza. No wiecie, w samo południe przy fontannie i twoja krew zrosi umęczoną ziemię. Bardzo fajny kawałek filmu, bo aktorzy przestali deklamować i zaczęli grać. Ale szybko się kończy, cięcie, wyciemnienie i przebitka na miłosne gniazdko, w którym odbywa się Bardzo Ważna Rozmowa. Dowiadujemy się, że Yennefer nie umie się zatracić i nie porywa jej szał zmysłów, Geralt sam siebie poniewiera w pyle podłogi, tłumaczy, że jest mutantem i nie potrafi kochać, po czym żegna czarodziejkę i idzie w przysłowiowe kibinimatry. Jatka Władka Ignacego dziadka. Za rogiem wpada znowu na Istredda i zaczyna się ponownie spowiadać a czarodziejowi jest przykro. I jeszcze Geralt mówi, że wykosi potwora w ludzkiej skórze, znaczy będzie masakra. I znowu jest fajny kawałek, bo nie deklamują a na koniec przybijają piątki i rozchodzą się w pokoju ale scena trwa krótko, bo Geralt chyba w dalszym ciągu śmierdzi.

W karczmie z kolei Geralt wpada na starostę Herboltha (jak już pewnie zauważyliście, w tym odcinku protagoniści cięgiem wpadają na dziwnych typów). Kierownik grodu każe Geraltowi spieprzać ale tak dyplomatycznie i na spoko. Potem Geralt drażni się z Dermotem, następnie starosta obraża Yen i wiedźmin powtarza stary, dobry numer Bishopa z Obcego. Wiecie, ten z nożem. Smród straszny rozchodzi się po karczmie bo Herbolth popuszcza w nowiuśkie pantalony. Co nie przeszkadza mu opieprzyć na odchodne Geralta i zarzucić mu nieuczciwości. 'Dajcie wy mi wszyscy święty spokój - kobieta mnie nie chce, czarodziej się ze mną pogodził, nikogo jeszcze nie zarżnąłem w tym odcinku, wkurwiony jestem na masę, jakiś smród się za mną ciągnie i jutro wyjeżdżam w Bieszczady' - mówi Geralt. Po czym umawia się na masakrę z Marangą. Jutro. W południe. Na placu. Ty. Ja. Dwa nagie miecze. I ta tajemnicza, dziwna woń.

Budzi się nowy dzień, Geralt zdąża do bram grodu (chyba już się rozmyślił i nie chce ubić Dermota) gdy nagle... tak, zgadliście. Wpada na Istredda. Który to Istredd też się rozmyślił po przeczytaniu listu pożegnalnego od Yen. I chce się jednak bić na koziki. Geralt, otumaniony do imentu, zastanawia się czyby nie rzucić się na własny miecz gdy nagle... gdy nagle...... gdy nagle......... dobra, nie będę was trzymał w niepewności. Wpada na nich Maranga z przydupasami, którzy nie wiedzieć czemu mają hełmy opuszczone na oczy. Pewnie się nasłuchali o wiedźmakach zapodających uroki. Albo nie chcą, żeby im oczy od smrodu bijącego od wiedźmina, zaszły łzami. No nieważne. Maranga zapodaje ściemę, że ma rozkaz zawrzeć wiedźmina w miejscowej ciemnicy, wydaje komendę 'do ataku' i wreszcie Geralt znajduje się w swoim żywiole. Nie każą mu gadać o mutacjach, bezpłodności, miłości, uczciwości, wierności i zdradzie. Nie każą mu łamać sobie głowy czy ma zabić czarodzieja czy może tylko okaleczyć. W końcu może kogoś zupełnie bez zobowiązań i bez powodu, zmasakrować. Co czyni z wielką ochotą. Siek i dwóch nadgorliwców pada z przeciętymi gardłami a krew malowniczo sika im spomiędzy palców. 'Wyszyć go z łuków po nogach' pada następna komenda ale wtrąca się czarodziej, robi czary i łucznicy zastygają na podobieństwo solnych figurek w Wieliczce. Wkurwiony nie na żarty Maranga zsiada z konia, przyjmuje pozycję ale Geralt, cham chędożony bez krzty ogłady towarzyskiej, nie czeka aż przeciwnik się przygotuje w pełni do walki, tylko wytrąca Dermotowi miecz z ręki. Tak jednym machnięciem. Wystawcież sobie konfuzję Marangi w momencie, gdy uświadomił sobie, że stoi bez broni przed wkurzonym wiedźmakiem i nie ma zasłon przeciwurocznych na oczy. W powietrzu rozchodzi się zapach strachu. A mówiąc mniej poetycko, Maranga popuszcza w pantalony. Pierwsza sekwencja, w której nie tylko wiedźmin śmierdzi. O przepraszam, druga. Herbolth też się posrał. No nieważne - Geralt nie usatysfakcjonowany poziomem umiejętności szermierczych oponenta, pozwala podnieść mu miecz. Pamiętacie posiłki z Japonii w drugiej części. Ten Gall Anonim, z którym walczył na koniec Geralt? Musiał być receptorem Marangi, bo po podniesieniu miecza, ten ostatni obiera fatalną taktykę. Zaczyna biec na Geralta z groźną miną i z uniesionym majchrem. Oraz z krzykiem na ustach i ze spodniami, plączącymi się okrutnie - no mówię, wykapany Gall Anonim. Nawet kaski mieli podobne. Przeprowadza jednak ten atak tak profesjonalnie, że nie udaje mu się nawet skrzyżować miecza z żelazem Geralta. Bo wiedźmin nie bawiąc się w żadne zmyłki, finty, uniki, piruety i półpiruety, ciacha Marangę w gardło. Krew sika dokoła (na twarz wiedźmina i na murek konkretnie), tłum szaleje, damy mdleją ja w stuporze. Dermot zdziwiony patrzy na Geralta, obejmuje go (następny kochaś, cholera), osuwa się w dół, z wyraźnym zamiarem zrobienia wiedźminowi laski ale na szczęście grawitacja wygrywa, ściąga go na ziemię a nam zostaje oszczędzona powtórka męskich zabaw sprzed tygodnia. Otarłem perlący mi się na czole pot i patrzyłem dalej. Geralt też patrzył. Z melancholią. 'Eeee... do dupy, tylko trzy trupy dzisiaj'. Po czym wsiadł na konia i pojechał w te chędożone Bieszczady[8]. Na sam koniec, Jaskier zaśpiewał nam czwartą zwrotkę tradycyjnej, zangwebarskiej pieśni (mel. tradycyjna) o winterrodku co pracował po nocach w youchodku, co znakomicie konweniowało z zawartością dzisiejszego odcinka.

Słowo komentarza: co za gówno.

Teksty odcinka:

Proszę, więc i dla wiedźmina znajdzie się praca w mieście (Yennefer do Geralta)
Odejdź stąd gówniarzu, odejdź szybko, bez słowa (Geralt do gówniarza)
Posłuchaj śmieciu, zaraz wbije cię w gówno (wkurwiony Geralt do śmiecia)
Ja jak zwykle coś zatłukę a Yen pracuje nad czymś z miejscowym czarodziejem (Geralt do Jaskra)
Przepraszam, przepraszam (bez intonacji, niestety, nie brzmi - Geralt do Marangi)

Radek MWZ

[1] Nie miejcie do mnie pretensji - nie jestem ani fizykiem ani medykiem.

[2] Znacie zapewnie tą sprytną sztuczkę starego, poczciwego Hoisennburga (szef katedry przyrodniczej na rzeczonym Uniwersytecie Oxenfurckim), który twierdzi, że czegoś się nie da obserwować, bo sam fakt obserwacji zmienia obserwowany obiekt. Z Pomiotem sprawa ma się podobnie tylko, że na odwrót. To znaczy nie obserwator zmienia obiekt a obiekt zmienia obserwatora. Z reguły w trudno rozpoznawalne i identyfikowalne, krwawe ochłapy (oraz farfocle), rozwleczone po terenie na odległość trzech strzelań z łuku. Stąd problemy ze zweryfikowaniem tez dotyczących pewnych Szczególnie Odrażających Pomiotów[3]. Nie, włażenie na drzewa nie pomaga, bo po pierwsze potwory są bardzo cierpliwe, jak już namierzą kolację. Niektóre dodatkowo potrafią się na te drzewa wspiąć. To po drugie. Nie, zbroje płytowe też nie pomagają, co najwyżej Pomiot nie da rady wyżreć wszystkiego. No i farfocle zostają w kupie. To po trzecie.

[3] A sami wiedźmini są w tych tematach zastanawiająco małomówni. Pewne światło na tą małomówność może rzucić historia tak zwanej Migrującej Wywerny z Temerii. Otóż kilkadziesiąt lat wstecz, jedną z temeryjskich prowincji pustoszyła wywerna. Nawet nie zdążono pomyśleć o wezwaniu wiedźmina, jak zjawił się jeden. Potem mówiono, że nadszedł od północy. Eskael mu było - kawał chłopa. Łysy, wielki (dużo ponad 2 metry wysokości miał), barczysty z kwadratową twarzą, przeciętą ukośnie blizną i oczami czarnymi jak mahakamskie sztolnie. Wzbudzał zaufanie i roztaczał aurę profesjonalizmu. Zaoferował swoje usługi i nawet cenę atrakcyjną, rzec by można, promocyjną, zaproponował (półtora tysiąca orenów). Następnego dnia przyszedł do grododzierżcy i rzucił mu przed nogi mało apetyczny ochłap mięsny, stwierdził, że wywerna tak go w czasie walki wkurwiła, że tylko tyle z niej zostało. Przedawkowanie eliksirów też nie bez znaczenia miało być. Władyka nagrodę wypłacił, ochłap kazał wrzucić do gnojówki i o sprawie zapomniał. Nie minął rok, jak ówczesny król Temerii - Foltyst, wezwał swoich lenników - książąt na prowincjach, zebrał sprawozdania okresowe, zainkasował wpłaty na rzecz korony i wyprawił ucztę. A podczas uczty, po kilkunastu kolejkach przedniej okowity mandragorowej, warzonej przez nadwornego alchemika (Emanuel Reginis mu chyba było), rozwiązały się języki i książe Viedomir rzucił wesołą dykteryjkę o wiedźminach[4]. Jak skończył, to książe Viedymir wspomniał, że będzie rok, jak wielki wiedźmin tak galanto sprawił się z wywerną, że zostało z niej tyle flaków, że zmieściły się do hełmu gwardzisty[5]. 'A czy on miał bliznę na twarzy?' - rzucił książe Viedamir? 'Tak, a dlaczego pytasz?' Bo i u mnie grasowała rok temu wywerna. I też ją usiekł wielki wiedźmin w paskudną blizną na twarzy. 'A nie miał on oczu czarnych jak mahakamskie sztolnie' - palnął książe Krestas[6]. 'A dlaczego pytasz?' - zapytał Viedymir. Bo i u mnie taki cudak był. A co ciekawe, też wywernę usiekł. 'I za robotę wziął półtora tysiąca orenów' - wyrwał się książe Viadomiar. Rozległ się chór potakujących głosów. 'Łysy był taki, że aż mu z daleka czaszka świeciła' - gromko obwieścił światu książe Viademiar, który akurat był się ocknął i uniósł głowę z półmiska z pieczystym. Odpowiedziało mu ponure milczenie współbiesiadników. 'A to sprytny skurwysyn' - spuentował król Foltyst, który już się domyślał i wypił mniej od pozostałych. Po skonfrontowaniu zeznań, okazało się, że dziwnym trafem, w ciągu trzech kolejnych miesięcy, wywerna nawiedziła wszystkie prowincje. I wszędzie, za umiarkowane pieniądze, rozprawiał się z nią wielki, łysy wiedźmin z twarzą przeciętą blizną i z oczami czarnymi, jak mahakamskie sztolnie, po robocie którego z wywerny zostawały jeno małe fragmenty. Mówili, że nadszedł od północy.

[4] Przychodzi wiedźminka do lekarza a lekarz się pyta:
Co pani jest?
Wiedźminka?
Ale co pani dolega?
Wrzód mi się zrobił.
A gdzie?
W Kaedwen.

[5] Który to hełm, Viedymir kazał owemu nieszczęsnemu gwardziście założyć na głowę. Wraz z zawartością. W ramach żartu, oczywiście.

[6] Pochodził z innego kraju a księstwo objął w wyniku ożenku z księżną Viedomyrią.

[7] No dobra, wiedziałem bo czytałem opowiadanie.

[8] Pewnie was ciekawi, co stało się z zaczarowanymi łucznikami. Nie zgadliście - Geraltowi się odechciało, nie wyrżnął ich w pień, pojechał w góry a my dowiedzieliśmy się, jak zdejmuje się zaklęcie. Ano energicznym machnięciem ręką.


Obetrzyj womit z monitora, dziabnij ostrożnie palcem w zanieczyszczoną myszę i zobacz co tam słychać w streszczeniach