Jakaś magija tutaj pełza a Pavetta to latawica

Zin gan do

Telewizja, z przeproszeniem, Publiczna SA

przy współudziale, co uwzględni prokuratura

Heritage Films od ponad miesiąca, but still proudly, prezentują

Ze szczególną brutalnością, co też prokuratura uwzględni

Wiedźmin

Odcinek 6 (no to półmetek nam trzasnął, teraz z górki)

Calanthe

Chłonący moją grafomanię, masochiści moi ulubieni. Raport pokontrolny po obejrzeniu tegoż odcinka, wyprodukowany został natychmiast po projekcji. A i to spieszyłem się bardzo, bo w wyniku przyjęcia niektórych obrazów przez oczy, głowa mnie zaczęła trzaskać tak, że nie byłem pewien, czy wytrzymam do końca przed klawiaturą. Jako, że tfurcy ustalili sobie pewien poziom, powyżej którego nie chcą wchodzić, domyślacie się zapewne, że odcinek dzisiejszy spotęgował jeszcze bardziej, moje wielkie niczym Czomolungma, zdumienie. Oraz zamęt grubymi nićmi szyty. W odróżnienia od ubiegłotygodniowego kawałka, w którym głównie mówili, dzisiaj było całkiem sporo ruchu oraz niewymuszonego humoru sytuacyjno-werbalnego. Ale, jak to się w moich rejonach mawiało: komu w drogę, temu w kaszkiet i zanim beznadziejnie zamotam się w dygresje, to... Lecimy z tym koksem, bo odcinek był rzadkiej urody.

Dzisiejszy odcinek sponsorują literki: k jak Krzysztof, tfu... wróć... k jak królik, knucie dynastyczne, kłopoty permanentne i kwiat dziewictwa (który podstępem zerwany został), w jak wyrzynka umiarkowana i w dalszym ciągu pokazują piersi, t jak ten świat jest nie dla mnie, p jak pustułka oraz j jak jeż. Cholera, ale nam się zoologicznie zrobiło dzisiaj.

Od razu słowo dla tych, którzy nie oglądali - żałujcie ludzie, żałujcie bo działo się co niemiara.

Od razu słowo dla tych, którzy nie oglądali - żałujcie ludzie, żałujcie bo działo się co niemiara. Tak, dwa razy to napisałem, bo w ubiegłym tygodniu, zmiażdżony galopującym harlekinizmem, zapomniałem z wrażenia nawet o moim leitmotivowym zawołaniu. No więc działo się. Zaczyna się od pokajania się scenarzysty. Tak, tak, nie żartuję. Szczerbic stwierdził, że poprzedni odcinek sknocił przez brak kluczowego elementu fabularnego zawartego w opowiadaniu i postanowił się zrehabilitować. Dlatego też dzisiejszy odcinek otwiera sekwencja ukazująca pustułkę, której zabrakło w Okruchu lodów waniliowych. Pustułka siedzi, ma na głowie kask i symuluje sokoła. Siedzi tak przez bite 4 sekundy i zwiastuje nam nadchodzące łowy. Które to łowy, wraz z ucztami, palowaniem krnąbrnych poddanych i wojenkami, były ulubionym zajęciem, któremu oddawali się możni tamtego świata. Tego zresztą też. I widzimy, jak profesjonalnie zorganizował polowanie główny łowczy Cintry. Wywlókł majestat wraz ze świtą do gaju liściastego, rozdał po pustułce i dawaj płoszyć zwierzynę. A zwierzyna dzika, niekumata i na pewno opozycyjna, każe ptactwu siedzieć cicho i wysyła w teren siły ciężkie. No i jak takiego niedźwiedzia albo dzika ma upolować biedna, mała pustułka w kasku? No jak? Toż to szczwacze szczwani i szczute szczwane psy są potrzebne do łowów w lesie a nie ptactwo udomowione. I przez tego łowczego całe późniejsze nieszczęścia. I może czas najwyższy zwrócić uwagę służbom Sigismunda Dijkstry, żeby uaktualniły hasło, przez kogo całe zło tego świata. Nie, żebym postulował wyrzucenie z niego elfów i wozaków, bo ci akurat to sukinsynowie straszni, ale łowczych dorzucił bym tam bez wątpienia i bez ociągania.

Ale o czym tu my... aha, o polowaniu. Polowanie nie wyszło, zające pouciekały, konie łby pospuszczać, czy konie mnie słyszą?! I ten właśnie moment wybiera sobie Pavetta Buzek na rozmowę od serca z rodzicielką. No jak tu się dziwić Calanthe, że wsiada na konia i daje w długą. Ale bachor uparty jest i prze za nią. I tak jadą sobie w dwójnasób kiedy nagle... następuje gwałtowna emanacja upiornej mocy? Nie. Pojawia się grupa grasantów z Nilfgaardu? Nie. Bóg, widząc dokonania Szczerbica, spuszcza na ziemię deszcz ognia i siarki? Też nie. Prozaicznie - Pavetta spada z konia. Pomyślicie sobie, że chce w ten sposób zwrócić na siebie uwagę? Dobra ścieżka ale też nie. Otóż koń się spłoszył. A czego się biedne bydlątko przeraziło? Musimy wrócić do czwartego odcinka, w którym Rębacze i krasnoludy deptały poszycie, w poszukiwaniu dziecka. Przemknął nam wtedy Królik Bugs w drodze do Albuquerque. Z przyjemnością pragnę donieść, że dzielny nasz gryzoń, nie dość, że umknął sprytnie pustułkom, to jeszcze znalazł dobry skrót przez Cintrę i dalej prze przed siebie, do wzmiankowanego Albuquerque. I w dalszym ciągu ziemia się tak fajnie za nim wybrzusza. I od tego wybrzuszania koń staję dęba. A ja aż czekałem aż spod ziemi wychycnie ponad Bugs, zakąsi marchew i zagai: eee.... what's cookin' queeny? Niestety, znowu nie przeniknąłem nieprzeniknionych ścieżek knucia scenarzysty. Spod ziemi albowiem wychynął kolejny Pomiot. Ten był jeszcze bardziej mrożącokrewwżyłach przerażający niż ten z rzeki Ankh Morpork. Taki fajny, z bibuły, podwieszony na nitkach do pustułek. I zaczyna wiżdżeć[1] na damy. Takiego naruszenia etykiety znieść nie może Geralt nasz ulubiony, który wyskakuje zza krzaka i tnie potężnie pomiot. I znowu tnie. I pcha. I pcha w zwolnionym tempie. Jest fajnie, dynamicznie i młodzieżowo. Calanthe patrzy w wiedźmaka jak urzeczona a Pavetta mdleje.

Ponieważ niestety omdlenie Pavetty jest bardziej poważne, niżby to ktokolwiek mógł przypuszczać, trzeba jechać do zamku a polowanie szlag trafił (już tam na łowczego czeka tęgi hak). Myszowór czyni reiki (modne ono w wiedźminlandzie), Geralt daje zioło, puszczać krwi nie każe, nagrodą wzgardzając, udaję się do pobliskiego lasu, żeby zapalić sobie ognisko. Bo lubi przesiadywać w oparach wonnego dymu, po którym jest mu bardzo fajnie. Niestety, intymna chwila z duchami swoich przodków (a przede wszystkim z hurysami) będzie musiała zostać przełożona na potem, bo królowa ma co do wiedźmina bardzo chitry plan i jej cyngiel, Haxo, ściąga Geralta na kwadrat. Bo jak wiadomo: na kłopoty, Żebrowski.

Calanthe faktycznie ma plan zatrudnienia wiedźmina do robót deratyzacyjnych, każe zwołać małą naradę i ten oczywiście moment wybiera sobie Pavetta Buzek na rozmowę od serca z rodzicielką. Z której to rozmowy dowiadujemy się, że królowe to prawie tak jak Yennefer - nie wolno im ulegać porywom serca, nie mogą się zatracić w miłości. A także nie wolno im rządzić, a to co w tej chwili robi Calanthe, to taka zmyłka. Dym w oczy. Miłość nieważna, uczucie nieważne - ma być dynastycznie i po królewsku. Pavettę zabierają do komnaty i biedactwo zaczyna mieć migreny. Które to migreny są sprawcą późniejszych nieszczęść, bo Pavetta Buzek nie może spać po nocach i knuje.

No i mamy wreszcie radę, na której królowa i trzech doradców radzą co zrobić z królewną, która, jak się okazuje, ma moce. Jakby mało było nieszczęść, to na zamku zaczyna straszyć. Jak tak dalej pójdzie, to całe królestwo pójdzie w pizdu - no paczcie państwo, z jakimi kłopotami muszą borykać się koronowane głowy. Co tam zbuntowane prowincje. Co tam wsie nie płacące daniny. Chędożył pies Nilfgaard i jego wojskową oligarchię. Na zamku straszy a królewna ma moce i wapory. Idę na kielicha.

W następnej scenie, po oczach bije niski budżet. Calanthe, jak się okazuje, zwykła wieczerzać w sali wielkości mojego dużego pokoju. I w sumie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego bo ja sobie jakoś z wieczerzaniem na umiarkowanym metrażu radzę ale królowa podejmuje proszoną kolacją całe stado gości. Nic dziwnego, że się stukają łokciami - ciasnota niemożebna. A że Calanthe nie w ciemię bita, to wykorzystując fakt ciasnoty, sadza obok wiedźmina jakąś rudą (ale fajną) lafiryndę. Która wykorzystując fakt ciasnoty, zaczyna lecieć na Geralta w sposób ucieleśniający wszystkie fantazje seksualne nastolatków. Mianowicie głosem ociekającym seksem i pożądaniem i niosącym zapowiedź rzeczy tak szybkich i gwałtownych, obiecuje dotrzymać towarzystwa wiedźminowi, umilić mu czas i niedwuznacznie sugeruje obecność w łożnicy różnych środków niewolenia. Nic więc dziwnego, że Geralt nie oponuje - jaki zdrowy chłop by oponował?

Po uczcie, kasztelan razem z bohaterem naszym ulubionym, patrolują krużganki zamka w Malborku i rozmawiają o strachach, które straszą. Pavetta zaczyna latać z wyciągniętymi rękami, na murach zamku pojawiają się napisy 'Krulewna to latawica', Calanthe żąda pojmania sprawców, śruby wylatują z drewna, zapadki się zapadają, strażnicy padają jak pustułki na zimę, Geralt mdleje, Jeż chrzęści i jest ogólnie mrocznie i tajemniczo.

Znakomity i waleczny oraz niepokonany wiedźmin, zapodaje doradca numer 1. Nie rżnie wszystkiego co się rusza i marudzi. I ma bardzo skomplikowaną osobowość gdyż niekiedy jest człowiekiem a niekiedy wiedźminem, dobawia doradca numer 2. Ja się pytam, czy taki objaw jest zdrowy? Broni też kobiety, dzieci, elfów i poetów i przyjaźni się z czarodziejami. I tak przez pięć minut obrabiają Geraltowi dupę, bo przecież trzeba widzowi przypomnieć kim jest nasz bohater i z kim ma się identyfikować. Dostajemy więc krótkie streszczenie poprzednich odcinków i ten kawałek warto wykorzystać na zrobienie sobie kanapek. Bo co z tego, że dobrze zagrany, jak dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są.

Następny fragment filmu jest bardzo dobry i nie będę się nad nim pastwił w ogóle. Calanthe tłumaczy wiedźminowi kilka kwestii związanych z problemami Cintry a człowiekowi żal dupę ściska, jak sobie pomyśli, że przy niewielkim nakładzie sił, cały film mógł być podobnie dobry. Aktorzy (naprawde świetna Wiśniewska i tradycyjnie niezły Żebrowski) nie deklamują, poruszają bardziej ogólne tematy, dające nam pewien pogląd na to co się dzieje w szerszej perspektywie (rosnący w potęgę Nilfgaard, konieczność związania Cintry ze Skaelige). No ale co z tego, jak trwa to ledwie 3-4 minuty? Wróć, potem jest jeszcze rozmowa o Dunym i o pełzającej po zamku magii. Też dobrze zagrane. Cały ten odcinek jest poszatkowany - kawałki dobre przeplatają się z kawałkami tak absurdalnie słabymi, że człowiek od tego hassliebe nie wie co robić. I co robi? Idzie się napić a Geralt wyjeżdża do Erlenwaldu. Ale nie dzisiaj, bo chce, żeby się rozeszła o tym pogłoska po zamku, tylko jutro.

A w drodze powrotnej na stancję, przydzieloną mu przez królową, Geralta dopadają skutki przedawkowania wiedźmińskich eliksirów, łykanych od pewnego czasu bez receptora. Wiedźmin szarpie na sobie odzienie, pada na stół, Pavetta Buzek znowu lata w przezroczystej koszuli nocnej na tle okna, królowa się budzi a Geralta odwiedza ruda lafirynda. I jak w niemieckich filmach porno - minuta gadki i akcja. Ponieważ stwierdziłem, że dzisiejsza młodzież wie więcej o sprawach seksu niż ja sam, zarzucam definitywnie zwyczaj wysyłania nieletnich do kuchni po jakieś duperele i wywalam śmiało prawdę w oczy. Ruda siada na Geralcie, zwala z niego łachy, stymuluje ora... zaraz, to nie ten film. No, rozsznurowuje mu kubrak, ściąga pas, obnaża piersi (swoje - szt. 2) aczkolwiek nie do końca (znaczy sutków nie widać). A potem to uczucie zawodu gdy w następnej scenie, bohaterowie leżą nago w łóżku i palą papierosa postkoitalnego. A, wróć - wiedźmin ma jeszcze przebitkę i widzimy jego intymny tetatet z Yen oraz pierś lewą czarodziejki. Czyli, uprzedzając fakty, w tym odcinku piersi otrzymaliśmy całe 3 sztuki, co daje wzrost w stosunku do analogicznego okresu odcinka poprzedniego o 50%. Ciekawe jak to się podstawi do ciągu poszukiwaczom wzoru na ilość piersi w odcinku, grasującym na sf-f? Ale my tu o dupach a tam wątek nam umyka hożo. Ruda lafirynda, wykorzystuje powszechnie znaną prawdę, że podnieconego mężczyzny nie powstrzyma nawet buldożer i żeby dostać się do, prawda, jak jej tam, Nefrytowej Jaskini, że tak powiem, taki facet obieca wszystko. A jak jest do tego upalony jakimś zielskiem, to mamy to jak w banku. No i podpuszcza chłopa najaranego w te słowy: zabij go dla dobra Cintry, zrób to dla mnie. A nieprzytomny Geralt obiecuje. Z tym, że jest tak spaprany, że obiecuje to Yen, która akurat teraz przebywa gdzie indziej. Podobnie jak i Geralt ale rzecz jasna metaforycznie rzecz ujmując.

A dnia następnego Geralt wsiada na konia, dojeżdża do szosy asfaltowej i nawiedza Erlenwald. Który to Erlenwald składa się z zakładu balwierczego i gospody. Czym się kończą wizyty Geralta w gospodach to wszyscy dobrze wiemy. Wchodzi, pyta ostentacyjnie którędy do zamku, potem mówi, że nie pali się i poczeka. Następnie wygłasza absolutnie kultowy tekst: wyciągnąłeś na mnie miecz. Źle zrobiłeś i już ma się polać krew...

(o tak, krew, krew, niech bryzga po ścianach, ławach i stołach, niech pluszcze wesoło po podłodze i w rynsztokach. Niech barwi świat purpurą i szkarłatem. Niech wszystko spłynie krwią, niech zapłonie krwawy miesiąc na niebie, auuuuu auuuuuu słyszycie, pękają wszystkie więzy, Fenrir wyrywa się na wolność a Jormundgand wypływa na brzeg, Ragna..... cholera, ja muszę mniej pić przy tych projekcjach i streszczeniach, bo pierdolca dostanę)

... i już ma się polać krew gdy wchodzi pan na Żuławach. Tfu... na włościach. Jeż z Erlenwaldu zwany Duny. Geralt wyciąga na niego kosę srebrną, gwardzistów ani żadnej innej świty jakoś nie widać, poddani patrzą i nie reagują a Geralt sprawia wszystkim zawód i mówi, że Dunego nie zabije. Bo jest normalnym człowiekiem, niestety. A Geralt ludzi przecież nie zabija. Bez powodu. Co nie przeszkadza Geraltowi wstawić Jeżowi drętwej mowy, opierdolić go za utrzymywanie stosunków pozamałżeńskich, poddać w wątpliwość jego szlachetność (bo prawo niespodzianki jest dla ludzi honorowych) no i ogólnie jest nieprzyjemnie. A ja coraz mniej tego wiedźmaka lubię. Vilgefortz, gdzie jesteś? Wyantycypuj Thanned i spuść mu ten wpierdol awansem, ja bardzo ciebie proszę. Jeż się broni, opowiada dokładnie historię króla Roegnera, poznajemy prawo niespodzianki oraz historię klątwy, która ciąży na Jeżu. I zasadniczo jest to kolejny dobry kawałek - pomijając kilka wyszczerbionych patentów, ma to ręce i nogi, przyzwoicie zagrane i nawet przyjemnie się ogląda.

Spotkanie na radzie u Calanthe też się ekipie udało. Dobre dialogi (pomijając oczywiście wyszczerbione patenty), dobrzy aktorzy - kolejne przyjemne 5 minut. Przerywnikowa rozmowa Calanthe z Pavettą Buzek też przyzwoita. A mowa jest o politycznych mariażach, prawie niespodzianki, problemach dynastycznych (po raz kolejny) i o równie doniosłych rzeczach. Patrzcie, wystarczy ustawić nisko poprzeczkę oczekiwań widza, zakazać dobrym aktorom deklamowania i od razu widz ukontentowany. Aż mi się nieswojo zrobiło - serial mi się podoba? Nalałem sobie kielicha i czekałem na ciąg dalszy.

Który to ciąg dalszy ugodził mnie ciężko obuchem między oczy. Pamiętacie salę wielkości mojego dużego pokoju...

(18m2 pokój, 6m2 sypialnia, 38m2 całe mieszkanie... mieszkam sam, jestem atrakcyjnym kawalerem z własnym mieszkaniem, cichy, spokojny, inteligentny, zabawny, bez nałogów, pracujący.... kurwa, ja się przez te streszczenia i przez ten alkohol wykończę...)

...w której to sali Calanthe wieczerzała w skromnym, ośmioosobowym towarzystwie (a i tak było ciasno)? No to teraz się trzymajcie - w tej samej sali królowa urządza... tadam... ucztę dla zalotników, którzy przybyli licznie aby ubiegać się o rękę królewny Pavetty Buzek. Ścisk taki, że jakby nie ruda lafirynda, to by nie było gdzie palca... prawda, o czym ja tu? A, jest uczta na 18-stu metrach kwadratowych, gości tłum (20 osób), obsługa (2 osoby) uwija się jak w ukropie, bard (sztuk raz) nuci balladę o bitwie pod Chociebużem a ochroniarze (8 osób) przysypiają, opierając się o halabardy. I przyjeżdża ten, na którego wszyscy oczekują. Nie, nie Jeż. Ten przybędzie później. Teraz na imprę wparowali goście ze Skaelige: Bolec czyli Crach an Craite (symptomatyczne i symboliczne ma chłopak imię) wraz z Eistem. Na którego właśnie wszyscy czekają, bo Calanthe chce się z nim chajtnąć i olać puszczalską córuchnę. Goście ogólnie zadowoleni tylko Geralt nerwowy, bo mu ruda lafirynda, korzystając ze ścisku i tłoku, zaczyna gmyrać przy tłoku. To znaczy konkretnie zaczyna mu gmyrać przy głowni. Cholera, wszystko mi się kojarzy... odczekam chwilę, może uda mi się oczyścić umysł i zebrać myśli.

Kanclerz oznajmia, że z Pavettą Buzek sprawa pozamiatana. Bolec się lekko wkurwia. Wchodzi Duny zwany Jeżem. Calanthe zwala wszystko na niego. Widzimy więc, że całe zło tego świata przez elfów, wozaków, łowczych i Jeża. Tak sobie Duny te paszkwile wziął do serca, że 20 lat później dał się poznać pod nieco innym imieniem ale nie powiem jakim, bo nie chcę popsuć zabawy. Dość powiedzieć, że spory kawał całego zła tego świata faktycznie przez niego. Ale nie wybiegajmy w przyszłość zbyt odważnie, to przyjdzie potem, jak już filmowcy odkupią prawa do Sagi i ją sfilmują. Tymczasem mamy ucztę i zwalanie całej winy na Jeża. Który to biedak, powołuje się tylko na nieszczęsne Prawo Niespodzianki i nie chce niczego, czego nie potwierdzałaby tradycja. Niestety - każą mu zrobić wypad do kuchni bo teraz ważniejsze sprawy wchodzą na tapetę. Mianowicie Calanthe ogłasza wszem i wobec, że chajta się z Eistem. Który zamiast siedzieć cicho, wstaje i zaczyna deklamować. Wytrzymałem do momentu, w którym powiedział, że jest wojownikiem. Ożesz w dupę, nomen omen, jeża. Ty jesteś wojownik? To ja od dzisiaj jestem Barysznikow a jak się komuś nie podoba, to w mordę. Cuach op arse, ghoul y badraigh mai an cuach, że tak zagaję po wyspiarsku. Mieliśmy już żuli z Dworca Centralnego jako elfy, brudne dzieci jako gnomy, pomalowane dzieci jako driady, potwory z bibuły jako Przerażający Pomiot Chaosu i Cthulhu i smoka z ZX Spectrum a teraz mamy podstarzałego pederastę jako wojownika i króla walecznych wyspiarzy ze Skaelige, skąd jeżeli pamięć mnie nie myli, pochodziły jakieś elitarne oddziały berserkerów? No nie mogę, kobieta mnie bije. Zostawcie mnie, tak będę leżał. Dobra, bez histerii. Już oczyściłem umysł.

Ruda lafirynda proponuje Geraltowi powtórkę a ten jemioł zamiast skorzystać, bo to fajna ruda, zaczyna kluczyć. Ona na to: sięgnę pod stół. On zalotnie: nie chcę tego. Daj tu rękę, dyszy kobita. Czujesz? Nie, to nie jest to, o czym myślicie, chociaż ja, przyznam się szczerze, też się nieco na początku napaliłem. To była głownia. Ale nie geraltowa jeno mieczowa. Obiecałeś, zabij, pamiętaj o przeznaczeniu blah, blah, blah. I Geralt zostaje z durną miną na twarzy. Znamy ją - oznacza ona, że chłopak nie wie, czy jak będzie rżnął, to to będzie miało jakieś uzasadnienie i moralne wytłumaczenie, czy będzie tylko rzeźnią dla rzeźni (scenarzysta przygotowuje nas chyba na Blaviken). Więc zamiast zacząć rżnąć od razu, zaczyna się zastanawiać. A w tym czasie ochroniarze ściągają Jeżowi hełm. I tutaj słowo wyjaśnienia - selekcjnoner gości na wejściu, przysnął (bo poprzedniego dnia córeczka mu się urodziła a zdrowie dziecka trzeba wypić) i nazłaziło się na imprezę chołoty strasznej. Ochroniarze wyręczają po prostu swojego kumpla. A Jeż, sukinsyn, ma jakąś taką zwierzęcą twarz i wszyscy w końcu skumali dlaczego Pavetta na niego poleciała - słynny zwierzęcy magnetyzm nie jest mitem. Messer Mesmer się nie mylił. To działa. Jutro, przed robotą, wysmaruję się kocimi sikami - zobaczę jak moje coworkerki na mnie zareagują. W każdym bądź razie Jeż okazał się być w tym akurat momencie mało ludzki. Czego nie mógł znieść Bolec, który wyrecytował tekst o świńskim ryju. A Calanthe wydała rozkaz 'do ataku'. No i na to tylko czekał Geralt. Wyprysnął zza stołu, znokautował Bolca, zgodnie ze starą, kaermorheńską tradycją, rozerżnął gardło oprychowi, który wraził Jeżu kosę w słabiznę, zarąbał bogu ducha winnego ochroniarza, wypuścił wątpia jakiemuś zabłąkanemu gościowi weselnemu i już zaczynał się rozkręcać... już przez drzwi zaczęli się do sali (jak oni się w niej wszyscy pomieścili? to musi mieć coś wspólnego z czwartym wymiarem) wsypywać następni kandydaci do rozwałki... już puls szybciej bije w oczekiwaniu krwiiiii... gdy...

Szlag by to wszystko trafił. W tym odcinku nic nie idzie tak, jak iść powinno. Dobre kawałki wybełtane bez ładu i składu z gównem strasznym. Dobra gra aktorska przemieszana z deklamowaniem. I wreszcie dostajemy szansę na dobre rozpiździsko w starym, Geraltowym stylu, jak w to wszystko musi się wkitrać małolata. Pavetta Buzek mianowicie, wkurzona strasznie naruszeniem świętego, cintryjskiego prawa gościnności[2], zaczyna krzyczeć. Ludzie zaczynają się przewracać, kaskaderzy efektownie przelatują przez stoły, żarcie frunie pod sufit z półmisków, płyny wybryzgują z kielichów, obrus się marszczy, pękają szyby, stołek frunie, kandelabr sam jedzie na schody, nadciąga wiatr od morza, królewna zmienia kolory, pisk przechodzi w takie rejestry, że staje się niesłyszalny dla ucha ludzkiego, zamek w Malborku zaczyna się walić, umęczona ziemia pęka na pół, pochłaniając całe księstwo, w wyniku wymiany ciosów taktycznych głowic nuklearnych między Kovirem, Temerią, Povissem, Redanią i Nilfgaardem, planeta zmienia swój kąt nachylenia w stosunku do słońca i prędkość obrotową, wielkie lodowe czapy polarne rozpuszczają się, woda zalewa ziemię, zstępuje anioł i otwiera 9 pieczęci. Bogowie Asgardu wychodzą na ostatnią bitwę Ragnarok. Wszechświat przechodzi gwałtownie do fazy deflacji i w ułamku sekundy ściska się do osobliwości o rozmiarze 3*10^-32. Czy to koniec świata takiego, jaki znamy? Nie, no nie bądźcie dziećmi. Jest przecież wiedźmin, który proponuje Myszoworowi: uderzmy razem. I walą pannicę piorunami kulistymi tak skutecznie, że milknie. Wszechświat, który przez ostatnie 15 sekund tkwił w nerwowym wyczekiwaniu, wrócił do normy i udaje, że nic się nie stało. Daje ci ją Jeżu, tą Pavettę Buzek nieznośną, mówi wytapirowana Calanthe i zdejmuje klątwę z Dunego. Przeznaczenie się spełnia, wszystko się dobrze kończy tylko Geralt znowu staje okoniem i nie chce nagrody, bo jest zawiedziony tym światem, który nie jest dla niego. Jakim cudem ten gość z głodu jeszcze nie umarł - no wykapany Gilbert z Józefa Balsamo pana Dumasa. Nieważne zresztą, Geralt w końcu postanawia pchnąć fabułę na odpowiednie tory, umożliwiając ASowi napisanie sagi, i prosi Dunego o coś, co ten posiada a jeszcze o tym nie wiem. Po czym wyrusza na szlak, bo Bieszczady wzywają a wcale się do nich nie zbliża. No bo jak się ma zbliżać, jak sobie wybrał skrót przez miejscowości nadmorskie.

A na sam koniec, znamienity bard Jaskier, zwany Niezrównanym, z niezrównanym i nieporównywalnym z niczym artyzmem, odśpiewał nam kolejną, piątą już, zwrotkę swojej najlepszej ballady o zimorodku, który pukał pustułkę w wychodku. Dobranoc Państwu, idę na kielicha, bo na trzeźwo nie idzie tego znieść.

Teksty odcinka:

Wiemmmm kimmmm sąąą wiedźmini, Haxoooo. (Calanthe do Haxo)
Ja nie mogę tak bez miłości (Pavetta do Calanthe)
Słuchanie rozkazów bywa słodkie (ruda lafirynda do Geralta)
No nie, to posągowa postać. Ma jakieś słabe strony? (Calanthe do Myszowora o Geralcie)
Wyciągnąłeś na mnie miecz. Źle zrobiłeś. (Geralt do zadymiarza)
Idź do domu zakuty łbie (Geralt do Jeża)
Tyle lat milczał, nagle wypowiedział kilka bredni i umarł (Calanthe o królu Roegnerze)

Radek MWZ

[1] To od wizgu

[2] Gościa można zabić nie bliżej niż 5 strzelań z łuku. Jak niechciany, to w momencie gdy się zbliża. Jak przykry, to w momencie gdy się oddala. Ale na demony, nie w domu!!!

I już zupełnie na sam koniec - jest to kolejny odcinek, nad którym nie mogłem się pastwić do końca. Oprócz ewidentnych wyszczerbień fabularnych, które wytłumaczyć można tylko chęcią zaistnienia scenarzysty w świadomości ludzi (nieważne jak o mnie mówią, ważne, żeby mówili), są tam fragmenty bardzo dobre. I mające wytłumaczenie, bo mogę się zgodzić z tym, że akurat Kwestia ceny jest opowiadaniem, które trzeba było lekko zaadaptować do potrzeb filmu. Widz, któremu zafundowanoby wjazd w sam środek uczty, mógłby się poczuć lekko zdezorientowany. A metoda objaśniania zawiłości intrygi, która sprawdza się w przypadku słowa pisanego, może nie sprawdzić się w przypadku ruchomych obrazków. Dlatego nie wnerwiały mnie niektóre wstawki i patenty Szczerbica. Te bardziej logiczne. Bo nielogicznych dostaliśmy też odpowiednią dawkę, że wspomnę choćby niefortunną wizytę Geralta w Erlenwaldzie, kuszenie Geralta przez rudą Aurorę Tasso (jako żywo nie potrafię sobie jej skojarzyć ani przypomnieć) czy jakieś omamy podczas seksu po trawie. Ale dobrych rzeczy w tym odcinku było zadziwiająco dużo: dobrze dobrana do roli Buzek, moja faworytka Wiśniewska, Żebrowski na swoim stałym poziomie, chociaż scenarzysta robi wszystko, żebym go lubił coraz mniej, dobry Jakubowski jako Duny, Bednarz jako Myszowór, dwóch doradców Calanthe też bez zgrzytów, przyzwoity drugi plan z wyłączeniem delegacji ze Skaelige. Bolec niech zostanie przy filmach Olafa, w których wypada dobrze a aktor grający Eista niech... a, nie będę kończył, bo powiedzą, że łyse grubasy to nietorelancyjne skurwysyny i pokojowa kołogzystencja jest niemożliwa.

Dobranoc Państwu.


Nie masz dosyć? Nie ogarnia Cię szaleństwo? Nie zemdlałeś? Klikaj śmiało i teleportuj się do streszczeń