Niech Cię ogarnie szał... Dziki szał...

Otóż to właśnie. Szał. Konkretnie szał zakupów. Nie jestem człowiekiem, który kupi maskę przeciwgazową, bo jest w promocji. Nie kuszą mnie wielkie napisy 20% taniej. W hiperach kupuję dokładnie to, co sobie zaplanowałem - fantastyczne obniżki i okazje spusczam po brzytwie do ścieku. Wielkie malle nie są dla mnie miejscem spotkań towarzyskich i parady próżności - takie zwyrodnienia zostawiam ludziom nieco innego niż ja pokroju. Ja tam chodzę, jak ktoś się uprze i się tam ze mną umówi. Jestem jednostką w 90% odporną na działania marketoidów a przez to, powiedzmy to sobie szczerze, jestem złym klientem i nie łapię się do jakiegokolwiek targetu. Dodatkowo wspomagam się fachową lekturą, coby nie ulegać manipulacjom szykowanym przez sprytnych socjotechników. I bardzo sobie swoją niepodatność totalną na 'okazje', 'wyprzedaże' i 'promocje' chwalę. Poza tym znam miejsca gdzie trwa permanentna wyprzedaż interesujących mnie artykułów więc tym bardziej nie łowię się na haczyk handlowców. Ale są miejsca, w których daje się porwać szałowi niekontrolowanych zakupów. Jest to 'tania książka' na Koszykach, kilka moich 'kultowych' antykwariatów i Stadion Dziesięciolecia. O Stadionie wrzucę kiedyś na stronę mój starszy o nim kawałek. Dzisiaj zaś będzie o taniej jatce na Koszykach.

Mało kto pamięta, że ten kombinat zaczynał skromnie, od trzech stołów, ustawionych w podkowę w byłej Cafe Niespodzianka na Placu Konstytucji i handlował takimi cymesami jak Pachnidło (kupione spod lady - część stron wklejona do góry nogami), Ubik, Trzy Stygmaty... czy Mistrz i Małgorzata po cenach bardziej niż okolicznościowych. A był to rok bodajże 1992 albo 1993 więc z książkami nie było tak łatwo jak teraz. Potem okazało się, że ktoś chce przemielić miliony ton książek z Centralnej Składnicy Księgarskiej, bibliofile podnieśli raban i ktoś przytomny zadecydował, że literatura miast w sieczkarnię, trafiła do sprzedaży. Z tym, że Cafe Niespodzianka nie była w stanie unieść tych megaton literatury (stoliki by się pourywały). Trzeba było więc gdzieś tą tanią masę książek upchnąć. Nie znam kulisów sprawy ale koniec końców, całość wylądowała na stołach w Hali Koszykowej. Oj, pamiętam moją pierwszą tam wizytę i mogę ją określić tylko jednym słowem: amok. Tylu fajnych i niedrogich książek nigdy wcześniej nie widziałem. Zakochałem się w tym miejscu i od ponad dekady zostawiam tam co miesiąc (albo i częściej) całkiem niezłe kasabubu. Ale nie narzekam.

Miejsce to lubię bardzo, bo za bezdurno można tam dostać rzeczy absolutnie gdzie indziej nieosiągalne (w tej kwocie oczywiście). Gwoli ciekawostki pozwolę sobie wyliczyć kilka rzeczy, które na Koszykach dostałem. Rzecz, z której cieszę się najbardziej, czyli Hyperion Simmonsa za jakieś haniebnie małe pieniądze (niedawno zmuszony byłem go sobie kupić ponownie, bo pożyczony nie wrócił - na Allegro zabuliłem bodajże 70 złotych). Potem dokupiłem tam sobie jeszcze Eden w ogniu, Pieśń Boginii Kali, Wydrążonego człowieka i Fazy grawitacji tegoż czyli prawie wszystko co wydano w Polsce (Upadek Hyperiona, Endymiona i Triumf Endymiona kupiłem w normalnych księgarniach ale były też na Koszykach). Dobra, dość o Simmonsie. Następny faworyt to Stephen King. Kupiłem tylko Zieloną Milę, Strefę Śmierci, Uciekiniera i Wielki Marsz ale dostępne były jeszcze: Talizman, To, Carrie, Lśnienie i Christine. Tych nie kupiłem, bo byłem głupi. Wiech, Hłasko, Harrison, Callison i stu innych autorów też mógłbym jeszcze wymienić ale nie wymienię, bo nie ma na to czasu i nie o tym miałem mówić.

Miałem mówić o tym, jak mnie ogarnął szał. Otóż nic nie zapowiadało trzęsienia ziemi. W piątek wyszedłem sobie z pracy o ludzkiej porze znaczy ustawowo o 17:30 i stwierdziłem, że odwiedzę Koszyki gdyż dawno nie byłem. Miałem akurat 20 złotych wolnych w kieszonce i stwierdziłem, że je tam przetupię wyuzdanie. Zapomniałem tylko o dwóch rzeczach: na konto wpłynęła właśnie wypłata a Koszyki są zdradliwe. Ale chwilowo, nie spodziewając się brutalnego ataku zza winkla, wszedłem między stoły i zacząłem przebierać. Początkowo nic nie zapowiadało apokalipsy finansowej.

Jakiegoś Chandlera znalazłem, Zodiac Stephensona, kolejny podręcznik do szybkiego czytania, Kwiaty dla Algernona po raz wtóry kupiłem (poprzedni egzemplarz jakaś nierogacizna pożyczyła i nie oddała), zacząłem zastanawiać się nad jakąś Salamandrową pozycją gdy wzrok mój osunął się w bok i ujrzałem... Taaaaa...... żegnajcie pieniądze w tak wielkim znoju i trudzie zarobione. Żegnajcie obiady w nadchodzącym tygodniu. Otóż na półce leżało sobie 6 książek Wiecha w cenie od 7.50 do 9 złotych. Nie było wyjścia. Trzeba było kupić. No i razem się zrobiło nieco ponad 70 złotych. No a jak jest 70 złotych, to już niedaleko do 100 złotych. A za zakupy powyżej 100 złotych dają 10% zniżki czyli półtorej książki za darmo. No to trzeba dobrać do tej stówki. I tak ambitnie zacząłem dobierać, że nie wiedziałem kiedy przestać. Suma sumarum dołożyłem jeszcze trzy kawałki Hłaski i Intelektualistów Johnsona. Rachunek zamknął się w kwocie 125 złotych co po rabacie dało coś zbliżonego do 113 złotych. Co, uwzględniając moją tragiczną aktualnie sytuację finansową, oznacza ni mniej, ni więcej jak niemalże dwutygodniowy budżet żywieniowy. Co robić - strawa duchowa nie mniej ważna wszakże jest.

Natomiast myliłby się ktoś, kto stwierdziłby, że wydanie takiej kwoty (przypominam o mojej fatalnej płynności finansowej), wlałoby mi trochę oleju do łba. Co to, to nie. Ja jeszcze zahaczyłem o kolejną tanią jatkę, oddaloną o jakieś 50 metrów od Koszyków. Gdzie wydałem kolejne 12 złotych, tym razem na literaturę stricte rozrywkowo-śmieciowo-sentymentalną. Trafił się mi był albowiem Guy N. Smith i 3 część Sabata - Kult Kanibali (1.50). Do tego Ja, Gelerth Pasikowskiego (3 złote - dałem Bratu w prezencie, bo ja swój egzemplarz mam), Atomowy Ring Kraśki (1 zł - mam już jeden ale za złotówkę to grzech drugiego nie kupić) oraz Zaraza Mastertona (7 zł). Combo bardziej niszczące, jak sami widzicie. Do domu wróciłem obładowany literaturą i biedny jak mysz kościelna.

A teraz ci bardziej przytomni z was zapytają pewnie - a po kiego grzyba nam o tym wszystkim piszesz? Otóż już się tłumaczę. Znacie zapewne moją niechęć do prostego mówienia o czymkolwiek. Kojarzycie jaką radość dają mi rozbudowane sekwencje dygresyjne. No i to jest właśnie taki dygresyjny wstęp do części zasadniczej. A konkretnie do obiecanych, cotygodniowych quasi-recenzji książek przeczytanych w kończącym się tygodniu. Dzisiaj będzie pierwszy kawałek.

Zacznę od czegoś tak koszmarnego, że podczas lektury miałem ochotę wydrapać sobie oczy a oną książką kogoś zatłuc. Mowa o knocie autorstwa Guya N. Smitha. Być może niektórzy z Was pamiętają kultowe w niektórych kręgach wydawnictwo Phantom Press. Wydawali oni rzeczy klasyczne i do tego w gatunkach mi osobiście bliskich. Był King, była Diuna z przyległościami w fatalnym tłumaczeniu, był absolutnie rewelacyjny Nekroskop (jak ma to ktoś do sprzedania, to śmiało na priv proszę uderzać). Phantom Press lansował również pisarzy traumatycznych. Znaczy takich, którzy tworzyli literaturę zdolną zlobotomizować rzesze czytelników bez konieczności wykonania zabiegu chirurgicznego. Jednym z takich mistrzów pióra był Guy N. Smith. Trzaskał on cykle i standalony w tempie zbliżonym do tego, w jakim kopulują króliki. Były słynne Kraby, był jakiś Szatanowski Dzwon i był Sabat. Z tym ostatnim znajomość zawarłem dnia pewnego niepięknego, z 7-8 lat temu, gdy na Koszykach kupiłem pierwszą część jego przygód zatytułowaną Hieny cmentarne. Wtedy byłem akurat w takim stanie ducha, że niedobre horrory to było to, co lubiłem najbardziej. Lubiłem też dobre horrory (King, Straub, Barker, Lovecraft) ale pulpę łykałem równie ochoczo. No i, wstyd powiedzieć, Sabat mi się spodobał. Dlatego jak w piątek zobaczyłem ten nieszczęsny Kult Kanibali, po promocyjnej cenie, to wziąłem go bez wahania.

Książka ta ma jedną zaletę. Jest to jej objętość - czyta się toto w sumie jakieś półtorej godziny czyli akurat na kurs w tą i z powrotem do Piaseczna. Wady - oooo.... a imię ich legion. Główny bohater - Sabat, eks-ksiądz, były żołnierz SAS, aktualnie egzorcysta amator, cierpiący na rzadki przypadek opętania. Mianowicie siedzi w nim dusza jego złego brata Quentina, którego Sabat zabił w części pierwszej. Słuchajcie - takiego gówna nie czytałem chyba nigdy. Po 3 minutach rozmowy, bohaterowie lądują w łóżku i mają seks stulecia. Anal, oral, BDSM - czego tylko dusza erotomana zapragnie. Obrzydliwe opisy pieczenia i spożywania ludzkiego mięsa, jakieś głupoty o Ścieżce Lewej Ręki. Postaci z drewna i kartonu, zero głębi (heh, też mi się zachciewa) psychologicznej, brak jakiejkolwiek logiki w postępowaniu bohaterów, akcja nie trzyma się kupy. No durne toto na potęgę. I na dodatek nudne jak flaki z olejem czyli nie spełnia podstawowego założenia dobrego czytadła. Jednym słowem - odpad toksyczny, trzymać się z dala. Chociaż po co ja ostrzegam - raczej się na to nie natkniecie, bo ja kupiłem ostatni egzemplarz.

Graham Masterton - zakochałem się w tym gościu w ogólniaku, po przeczytaniu Amberowskiego wydania Manitou (rzecz nie do dostania w księgarni - przepłaciłem haniebnie w Krasnostawskim antykwariacie). Gość tworzy sympatyczną literaturę wagonową, znaczy solidne, dające kilka godzin dobrej zabawy czytadła. Ja go osobiście polubiłem za jeszcze jedną rzecz - pisze w kilku książkach o mało w sumie znanej mitologii Indian Ameryki Północnej. A ja, wychowany na Winetou, bardzo lubię kawałki o Manitu, Duchu Opiekuńczym, totemach, animizmie, szamanach etc. Biorąc to wszystko pod uwagę, do tej pory Mastertona kupowałem bez zastrzeżeń i w ciemno (mowa cały czas o taniej książce ew. antykwariatach) bo jakoś udawało mi się na nim nie zawieść. No dobra - zakończenia w prawie wszystkich jego książkach (może poza Tengu) sprawiają wrażenie pisanych na kolanie, w drodze do wydawnictwa. A przez to są owe zakończenia generalnie do dupy i psują pozytywny obraz wynikający z jatki występującej na wcześniejszych stronach. Ot, taka mała łyżka dziegciu w beczce miodu, która jednak radości z Małego Conieco nie psuła. Dlatego jak zobaczyłem Zarazę, to wysupłałem 7 złotych i ucieszyłem się na 4 godziny niezobowiązującej lektury.

W książce tej Masterton wziął na warsztat temat znany - Ameryka w obliczu śmiertelnej superdżumy. Nie jestem krytykiem literatury więc nie wiem ilu przed Mastertonem mierzyło się z tą tematyką. Sam wiem o jednym tuzie pióra - Stephen King i Bastion (dobra, solidna chociaż momentami przegadana rzecz). Świetne studium rozkładu cywilizacji w obliczu apokaliptycznego zagrożenia. Mistrzowsko odmalowana degradacja więzi społecznych, upadek ludzkości ale i degeneracja jednostek. Co ja będę zresztą używał wielosylabowych słów, których znaczenia i tak nie rozumiem. Zostawię to zawodowcom. Od siebie napiszę krótko - trzeba przeczytać.

Ale do ad remu. U Kinga ludzkość zdziesiątkowała supergrypa, u Mastertona superdżuma. Bez fajerwerków typu błąd ludzki i ucieczka wirusa z supertajnego superlaboratorium. Nie, u Mastertona nośnikiem zarazy jest gówno, które wylądowało na plażach w Miami a my zostajemy uraczeni pseudonaukowym bełkotem o bakteriach skrzyżowanych z radioaktywnością (sic!). No i zaczyna się taniec śmierci. Ludzie padają jak muchy, władze udają, że nic się nie dzieje, uspokajają i tuszują (a w rzeczywistości odgradzają najpierw miasto, a potem cały stan kordonem sanitarnym od reszty kraju). Oczywiście epidemii nie da się powstrzymać i rozprzestrzenia się ona na całe Wschodnie Wybrzeże. Całość jest fatalna i do dupy. Losy głównych bohaterów nas nie obchodzą, bo ani ich nie zdążyliśmy poznać ani obdarzyć jakimkolwiek uczuciem. Ucieczka doktora Petrie z kochanką i córką z Miami do NYC jest opisana w sposób urągający zasadom dobrego konstruowania fabuły. Reszta protagonistów pałęta się po kartkach powieści i nie wie co ze sobą zrobić. Zero logiki w ich postępowaniu, wszystko to nieprzekonywujące, nieciekawie napisane, rozwlekłe i nudne. I o ile mogę Mastertonowi darować brak głębi psychologicznej postaci i irracjonalność ich motywów, to nudy, rozwlekłości i braku akcji nie wybaczę. To miało być wszak dobre czytadło. Aha, i jeszcze jedno. U Kinga świat bez rządów, wojska, policji i zasad był opisany w sposób sugestywny i przerażający. U Mastertona dostaliśmy gwałt, rozruchy rasowe, podpalenie i stalowy pręt w odbytnicy jednego z pechowych bohaterów. Słabo. Moja rada - omijać szerokim łukiem. A lepiej sięgnąć do jego lepszych rzeczy np. Manitou, Tengu czy Wojownicy Nocy. To nie jest ten Masterton, którego lubię.

Następny na tapecie to Siergiej Łukianienko. Mowa o jego dylogii Labirynt Odbić i Fałszywe Lustra. Książki te mają potężną wadę - są za krótkie. W sumie 700 stron pękło w 3 i pół dnia, bo napisane to jest dobrze, fabuła skonstruowana poprawnie i czyta się to świetnie. Tak się czytelnikowi nie robi. Co mamy? Mamy ciekawe podejście do rzeczywistości wirtualnej. Mały program komputerowy hipnotyzuje użytkownika, któremu wydaje się, że obraz na ekranie monitora to rzeczywistość wirtualna (przepraszam za trywialne streszczenie ale miejsca mało i w zamierzeniu mają to być mini-recenzje).

Deep-Enter - w ten sposób odbywa się wejście do Głębi, wirtualnego świata. Wyjść z niego można tylko przy użyciu specjalnych terminali. Jednak w Głębi spotkać możemy elitarną kastę Nurków - użytkowników, którzy mogą ją opuścić w dowolnym momencie i w dowolnym momencie wejść z powrotem. W Labiryncie Odbić, główny bohater - Nurek Leonid najpierw 'kroi lód' pewnej mocarnej korporacji, potem kradnie tajne dane (no dobra, nie kradnie - dostaje je od szefa onej firmy ale ma być do cholery dynamicznie, nie?), ucieka, dostarcza towar, inkasuje gotówkę i cieszy się zasłużoną sławą tego, który przerżnął Al Kabar. Ale to tylko taki Gibsonowski wstęp. Bo potem podejmuje się misji nieporównanie trudniejszej. Musi z odmętów Labiryntu wyciągnąć gościa, który zahaczył się na jednym z poziomów i nie może wyjść z Głębi. A z jakichś powodów jest dla wszystkich dokoła bardzo ważny. Na okoliczność opisów Labiryntu, stary Doomer, którym jestem, miał radochę nieziemską. Bo Labirynt to właśnie nowy, wirtualny Doom, yeah... Takie stare pryki jak ja, wiedzą co znaczą bezsensowne zbitki liter IDDQD albo IDKFA, zaś na widok BFG9000 krew zaczyna żywiej krążyć w żyłach. A widać, że Łukianienko Dooma zna dobrze. I kawałki o Labiryncie pochłaniałem w tempie światła i z dużą radością. Co ja gadam? Całą książkę pochłonąłem z dużą radością. Drugą część - Fałszywe Lustra wciągnąłem w tempie podobnym i z analogiczną frajdą. Z czystym sumieniem polecam - kawał przyzwoitego cyberpunka i solidne czytadło.

I na koniec Stephen King. Ja tam o nim rozpisywać się nie będę, bo w sieci można znaleźć na jego temat wszystko. Powiem tylko, że Kinga uwielbiam - i za fabuły, i za alchemię, w wyniku której słowa w jego książkach ustawiają się w takim szyku, że mogę je czytać na okrągło. Moim subiektywnym zdaniem King nie napisał rzeczy słabej. Bo on pisze tylko rzeczy bardzo dobre, dobre i mniej dobre. Słabych nie potrafi. Dlatego w jego przypadku nie potrafię być bezstronny i weźcie na to poprawkę. Dzisiaj będzie o Desperacji (swoistą kontynuacją są Regulatorzy). Rozpisywać się nie będę - grupa ludzi (między nimi obowiązkowo pisarz) postawiona w sytuacji ekstremalnej. Wszyscy zatrzymani na autostradzie przez miejscowego szeryfa (który zachowuje się nieco dziwnie) i pod byle pretekstem aresztowani. Trafiają do aresztu w miasteczku o nazwie Desperacja i zaczyna się robić bardzo niewesoło. Nie ma sensu tego streszczać, bo Kinga streszczać nie ma sensu - można to często zrobić jednym zdaniem ale on potrafi nawet proste fabuły rozegrać po mistrzowsku. Lubię takiego Kinga. Polecam. Zawiedzionym kasy nie zwracam. Miłej lektury.


Wróć do głównej