Terminator3 czyli rzecz o powstawaniu zmutowanych gatunków
Dzisiaj popastwię się nad Terminatorem 3. Chociaż w zasadzie powinienem go przemilczeć. Ale nie mogę. M.Sz. na forum napisał, że do Terminatora miał sentyment podobny do tego, jaki ja czułem w stosunku do Matrixa. I to się zgadza. M.Sz. nie wiedział natomiast tego, że do Terminatora mam sentyment o wiele większy niż do filmu braci Wachowskich i na trójkę czekałem z dużymi nadziejami.
A wszystko zaczęło się pewnego pięknego dnia w latach osiemdziesiątych. Tak, będzie kombatancko. Starsi czytelnicy pamiętają być może program 'Kosmiczny test'. Do telewizora zapraszano dwie drużyny i zadawano im pytania z fantastyki i fantasy. Były kategorie do wyboru, na przykład film, książka, cytaty. I z Kosmicznego testu kilka rzeczy zapadło mi w pamięć mocno - nie zapominajcie, były to czasy, w których nie było multipleksów, magnetowidów, DVD i Kaazy. Każda premiera filmu sf (z reguły mająca miejsce w kilka lat po premierze światowej) była dla szkraba z prowincjonalnego miasteczka na wschodzie Polski wydarzeniem porównywalnym do Gwiazdki. Ostatnie pieniądze byłem skłonny wydać na kino i chociaż groszem wtedy nie śmierdziałem, to potrafiłem w ciągu miesiąca obejrzeć nawet i 12 filmów. Zresztą, co ja będę tutaj zawężał do sf - ja chodziłem praktycznie na wszystko, na co chcieli mnie wpuścić gdyż kochałem klimat ciemnej sali kinowej, skrzypiące fotele, pożółkły ekran, skrzeczące głośniki i psujący się projektor. W kinie dorastałem (dosłownie) gdyż moja Mama była zapaloną kinomanką. W domu samego nie mogła mnie zostawić więc idąc na film brała mnie ze sobą, sama wchodziła na salę a ja zostawałem pod opieką dwóch pań bileterek i kasjerki. Potrafiłem godzinami gapić się w plakaty filmowe, zamęczać te panie niekończącymi się pytaniami i ganiać po całym kinie, nie nudząc się przez sekundę. Dodatkową frajdą były pęczki skasowanych biletów, które znosiłem do domu kilogramami jako prezent. A ukoronowaniem praktycznie każdej wizyty w kinie było wpuszczanie mnie na salę na ostatnie kilka minut filmu (pod warunkiem, że końcówka była odpowiednia dla tak młodego człowieka). Mama zawsze siadała blisko wejścia i do końca życia nie zapomnę tych chwil gdy bileterki uchylały drzwi na salę i wpuszczały mnie do środka, szepcząc do ucha: Mama siedzi na początku piątego rzędu. Drzwi zamykały się za mną, rozchylałem ciężkie kotary, po omacku dochodziłem do Mamy, siadałem obok niej i pożerałem oczami ostatnie minuty filmu. Teraz łatwiej będzie zrozumieć nienawiść (i to wcale nie jest zbyt mocne słowo na określenie moich uczuć), jaką darzę wszelkie multipleksy z tym ich pieprzonym popcornem, napojami siorbanymi przez słomkę, 20-minutowymi blokami reklamowymi przed filmem i tłumem troglodytów bez krzty ogłady i kultury, licznie zapełniających sale owych świątyń konsumpcyjnego stylu życia.
Dobra, dociągnę do końca wątek Kosmicznego testu - to tam pierwszy raz zobaczyłem na oczy fragment Conana Barbarzyńcy. To tam po raz pierwszy zobaczyłem fragment Odysei Kosmicznej 2001. To tam po raz pierwszy usłyszałem takie nazwiska jak Clark, Asimov czy Tolkien (wróć, o Tolkienie pierwszy raz przeczytałem w Razem). Ale dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci najmocniej. Pierwsza - ilekroć w nim występowali, tyle razy wygrywali ludzie ze Śląskiego Klubu Fantastyki. I z tego miejsca apel (jeżeli ktoś z ŚKF-u to czyta) - w waszej drużynie kapitanem był człowiek, którego nazwiska nie zapamiętałem ale od tamtej pory jest moim cichym idolem. Był niesamowity i znał odpowiedzi na wszystkie pytania. Bez pudła rozpoznawał cytaty z książek a serce me podbił gdy w Kosmicznym teście poświęconym Tolkienowi, spacyfikował konkurenta i zakosił Władcę Pierścieni, wydanie drugie. Jak ja mu wtedy zazdrościłem - nie wiem czego bardziej, wiedzy czy tej wygranej książki. Czy ktoś może mi przypomnieć jego nazwisko? A jeżeli coś pomieszałem kompletnie, wy wcale nie wygrywaliście za każdym razem a zwycięzca wydania Tolkienowskiego był człowiekiem z innej bajki, to nie mówcie nic i nie niszczcie moich pięknych wspomnień z dzieciństwa. Z góry dziękuję.
Drugą natomiast rzeczą, jaką z Kosmicznego testu zapamiętałem był fragment filmu. Bardzo charakterystyczny fragment - goły koleś z muskulaturą ponadnormatywną mówi do punka: oddaj mi swoje ubranie. Następnie kupuje kosę w brzuch (spływa to po nim jak po kaczce), jednym typem rzuca o siatkę, drugiemu wbija pięść w trzewia, podnosi go do góry, rzuca o ziemię i ponawia prośbę. Ostatni żywy punk zaczyna się rozbierać.
Wmurowało mnie w fotel bo do tej pory najbrutalniejszym kawałkiem jaki widziałem na oczy było zmasakrowanie King Konga przez złych ludzi. I tytuł Terminator zapadł mi w pamięć nieodwołalnie. Teraz wszedłbym na imdb, poszukał po tytule i sprawdził czy film ukazał się w Polsce. Wtedy miałem sytuację komfortową - wiedziałem, że się nie ukazał bo gdyby było inaczej, to bym go już oglądał. Pozostało jedynie uzbroić się w cierpliwość i czekać na rodzimych dystrybutorów. I po latach kilku się doczekałem, chociaż mało brakowało a bym go przegapił. Widzicie, scena trwała niecałą minutę, twarz Schwarzeneggera, nie dość, że eksponowana krótko, to jeszcze w słabej jakości, zapadła mi w pamięć raczej słabo - niczym przez mgłę oglądany obrazek. Ponadto Terminator był tytułem oryginalnym. Wszystko to w efekcie spowodowało, że gdy ujrzałem przed kinem plakat reklamujący Elektronicznego mordercę, wiedziałem że to obejrzę ale nie wiedziałem, że to właśnie jest to. Objawienia doznałem po jakimś kwadransie i pierwszego dnia grania, udałem się w kolejkę. Wy młodzi tego nie pamiętacie ale w kolejkach stało się za wszystkim. Ha, wy nawet nie pamiętacie instytucji konika.
Dość powiedzieć, że kolejka za biletami na Elektronicznego mordercę była matką wszystkich kolejek w PRL-u i w większej w życiu nie stałem ani nie widziałem (a widziałem ich dużo, tych kolejek - głównie za mięsem). Bilety kupiło pierwsze 10, może 15 osób bo każdy brał po 20-30 sztuk (bynajmniej nie na handel). Szczęśliwcy, owinięci w papierowe girlandy, odchodzili od okienka po głowach ludzi - inaczej się po prostu nie dało, taki tłum był. W efekcie pierwszego dnia biletu nie dostałem i musiałem pociągnąć za sznurki. Poprosiłem Mamę, ta wykonała telefon do kierownika kina, zgłosiłem się do niego i otrzymałem poza kolejnością trzy kawałki szarawego papieru, będącego przepustką do dwóch godzin ekstatycznego szczęścia: dla mnie, dla Brata i dla serdecznego przyjaciela Tomka M. Nas, Teklaków bileterki wpuściły po znajomości gdyż film był od 15 lat dozwolony a nam trochę jeszcze do piętnastki brakowało. Tomek nie wszedł ale bilet sprzedał na pniu z prawie dwukrotną przebitką - w kasie kosztował 150 złotych a poszedł od ręki za 250. Wszedłem na salę, zająłem miejsce a po seansie nic już nie było takie samo. To był szok bo niczego takiego wcześniej nie widziałem. I w Elektronicznym mordercy zakochałem się do tego stopnia, że zanim pokazali go pierwszy raz w telewizji, ja go obejrzałem w kinie jakieś 15 razy. A do tej pory widziałem go na pewno ponad 30 razy (a czterdziestka nie wydaje mi się wcale taka nieprawdopodobna).
Co ciekawe - klimat jedynki tak mnie zauroczył, że na dwójkę wcale nie czekałem z wielką niecierpliwością. Czułem po prostu, że nikt nie da rady zrobić kontynuacji, która mogłaby mnie aż tak zachwycić. Powiem więcej - gdy Dzień sądu wszedł do kin, to wcale nie pognałem nań pierwszego dnia wyświetlania. Odczekałem, zobaczyłem i lekko skamieniałem. Niewiele dwójek dorównuje bądź przewyższa pierwsze części - ja mogę wymienić Ojca Chrzestnego, Obcych, Gwiezdne Wojny i Imperium i właśnie T2. Powiedzmy sobie od razu jedną rzecz - T2 klimatycznie jest lata świetlne za jedynką, brakuje mu tej dusznej atmosfery strachu, zaszczucia i osaczenia. Brakuje mu takich scen jak ta w lokalu TechNoir gdy Sara czeka na policję i po raz pierwszy dopada ją Arnie (pyszne sceny w slo-mo przerwane strzałem ze shotguna). Nie ma niczego, co mogłoby się równać z rozwałką na komisariacie. Nic nie zbliża się do sceny zabójstwa sublokatorki Sary i jej chłopaka. Zlewający się do kupy pokruszony T1000 jest eony za wychodzącym z wraku płonącej cysterny kulejącym T800. Finałowy pojedynek w zautomatyzowanej fabryce nie ma sobie równych. No i brak mi kapitalnych retrospekcji znanych z jedynki.
Na szczęście T2 ma tyle innych zalet, że pomimo braku odpowiadającego mi klimatu, nadrabia dobrym aktorstwem (dacie wiarę, że Furlong debiutował tym filmem i był chłopakiem z ulicy), efektownym scenami rozwałki i bardzo dobremu pomysłowi na T1000 (celowo abstrahuję od fabuły, bo jest ona bezpośrednią kontynuacją tego, co dostaliśmy w jedynce i przez to raczej ciężko je zestawiać). Sumując wszystkie pro i contra stwierdzam, że T2 w moim rankingu ustępuje T1 ale różnica nie jest przesadnie wielka. Po prostu kawał dobrego, solidnego kina. I ma tutaj miejsce casus Alien i Aliens. Pierwszy był klaustrofobicznym horrorem z kupą podtekstów, drugi to arcysprawnie zrealizowana i sfilmowana rozpierducha. Oba są świetne ale porównywać ich nie ma sensu, bo to przecież filmy z innych półek gatunkowych.
W kilka lat po premierze T2 zaczęły chodzić różne słuchy o T3. Sprzeczne informacje krzyżowały się w infosferze - Cameron by chciał ale Arnie powiedział zdecydowane 'nie'. I tak się droczyli z widzami, droczyli aż w końcu wagon dolarów skusił Austriaka Naszego Ulubionego(TM) i przystąpiono do prac nad trójką. Nie powiem, oczekiwałem jej z umiarkowaną niecierpliwością bo cały czas w głowie brzęczała mi natrętna myśl: co oni jeszcze dobrego mogą wykombinować? Wierzyłem jednakowoż naiwnie w to, że mając do dyspozycji tak świetnie rozwijający się cykl nie zechcą go spieprzyć.
I tutaj przywołam znowu sagę o Obcych - pierwsze dwie części były kapitalne, trójka mi się podobała ale podzieliła fanów serii. I tak Bogiem a prawdą pomysł mieli dobry ale wykonanie zaszwankowało w kilku miejscach. Na czwórkę spuśćmy litościwie zasłonę milczenia - jako standalone może i by się obroniła, jako kontynuacja cyklu poległa na prawie wszystkich możliwych frontach. I tego właśnie się bałem oczekując na T3. Nic natomiast nie mogło mnie przygotować na koszmar, którego byłem świadkiem ubiegłej niedzieli. Bo koszmar to jedyne słowo, które mi przychodzi do głowy na określenie trzeciej części przygód Johna Connora. I tutaj słowo ostrzeżenia dla tych, którzy jeszcze T3 nie oglądali a mają taki zamiar - w dalszej części tekstu będą spoilery czyli psuje, zdradzające pewne istotne fakty dotyczące zdarzeń pokazanych w filmie.
Szkoda mi czasu na pisanie o fabule bo tak mnie zjeżyła, że wyparłem ją z głowy. No, prawie wyparłem bo mózg ludzki jest niestety tak ustrojony, że najczęściej największe gówno nie chce z niego wyjść i pamięta się je przez długie lata. Pomimo szczerych chęci zapomnienia. A T3 jest niestety jedną wielką durnotą. Największy zarzut jaki mu stawiam, to kompletne zanegowanie tego, co czego o Dniu Sądu dowiedzieliśmy się z poprzednich części. W dwójce zniszczono Skynet i do wojny nie doszło. W trójce okazuje się, że fcalebonie i wielkie pierdut jednak nastąpi. Nie wiem jaki był zamysł scenarzysty, może chodziło mu o to, że zmiany dokonane w przeszłości nie są w stanie zmienić stanu rzeczywistego gdyż wszechświat w taki czy inny sposób powróci do stanu sprzed ingerencji. Patent często spotykany w literaturze i filmach sf tutaj moim zdaniem zupełnie się nie broni. W jedynce bohaterowie na głowie stają żeby ocalić Sarę Connor i sprowadzić na świat Johna. W dwójce bohaterowie na głowie stają żeby ocalić Johna i zapobiec wojnie. W trójce okazuje się, że całe ich poświęcenie można w klozet walnąć i wodę spuścić, bo choćby nie wiem co, to jednak przeznaczenie istnieje i za kilka godzin świat jaki znamy przestanie istnieć. Wnerwiło mnie to maksymalnie.
Następny głupi patent - maszyny w przyszłości doszły do wniosku, że Connora chyba nie da się jednak zaciukać więc skoncentrowały się na jego przyszłych adiutantach. I tutaj słowo wyjaśnienia dla M.Sz. - pani Terminatorowa nie zabija przypadkowych kolegów i koleżanek Johna ze szkoły. Ona kasuje ludzi, którzy po zagładzie zostaną jego głównodowodzącymi. Connor niby dalej zostaje celem pierwszorzędnym ale jakoś tego w poczynaniach pani Terminatorowej nie widać. Chodzi sobie od domu do domu i rozwala niczego nie spodziewających się obywateli ale brak tym scenom mocy jaką miały wizyty Arniego w jedynce: Sara Connor? Bang, bang, bang a każdy zastanawia się kim jest ten morderca z książki telefonicznej. Tutaj wszystko to jest rozegrane w tak bezpłciowy sposób, że strach.
Postać Terminatorowej - litości, co to miało być? W jedynce Arnie budził niekłamane przerażenie. Maszyna prąca do celu bez względu na okoliczności - zero uczuć, zero bólu, zero strachu, zero litości. Twarz z kamienia. Bardziej wyszczekiwane niż mówione oszczędne frazy (pyszna scena wybierania odpowiedzi z listy). Terminator był niczym Nemezis, przeznaczenie, przed którym nie ma ucieczki. I powiedzmy sobie szczerze - nie bardzo miałem pomysł na to, jak go wykończą. W dwójce kolejny przełom - T1000 z ciekłego metalu. Kapitalny pomysł, kapitalne wykonanie, genialne efekty specjalne i znowu pytanie - jak toto zabić? Nie wiem kto robił casting do dwójki ale powinien za jego efekty dostać ekstra premię. Wyłowił prawdziwą perłę czyli Edwarda Furlonga. I obsadził w roli T1000 Roberta Patricka, który zagrał to nie gorzej od Arniego w jedynce. Czysta przyjemność z oglądania. A pani Terminatorowa? No cóż - Kristanna Loken jest bardzo ładną kobietą ale grać to ona nie za bardzo potrafi. Bo wbrew pozorom cyborga też trzeba umieć zagrać. A Terminatorowa błąka się po kadrze i zamiast strachu, wzbudzała śmiech mój okrutny. No i nie zapominajmy o nowym patencie na mechaniczne monstrum - supermocny szkielet pokryty ciekłym metalem (jeżeli dobrze zrozumiałem opis). Broń wypasiona na maksa - miotacz jakiejś plazmy a potem miotacz ognia. No i weź tu człowieku zachowaj powagę. Aha, potrafi jeszcze przy pomocy igły błyszczącej błękitnie zmusić do posłuchu maszyny. Byłem dziwnie spokojny, że mały wybuch będzie w stanie ją odparować i niewiele się pomyliłem. Po raz kolejny - litości.
John Connor - w dwójce był to młody, rzutki cwaniaczek, który umie sobie w życiu radzić. W trójce to jakiś rozlazły asynchron i żadna siła nie zmusi mnie do uwierzenia w to, że ta łajza będzie w stanie poprowadzić niedobitki ludzkości do zwycięstwa nad maszynami. On wygląda tak, jakby nie był w stanie poprowadzić samego siebie do kibla na czas. Szkoda, że maszyny tego nie wiedziały - w przeciwnym wypadku nie musiałyby wysyłać w przeszłość trzeciego cyborga i oszczędzono by nam T3. Scenarzyści zrobili z Johna jakiegoś półmózga i kompletną cipę, zepchnęli go na drugi plan, zmarginalizowali jego postać poza granice mojej odporności. No i wreszcie nasza dzielna pani weterynarz, której krzyki wzbudzały we mnie niepohamowaną agresję. Ja rozumiem, że fakt porwania mógł ją wzburzyć ale jak byłem zmuszony przez dwadzieścia minut słuchać jej monotonnego: wypuść mnie, wypuść, to szlag mnie trafiał. I właściwie tylko Arnie zagrał tak, jak zagrać powinien.
Zasadniczo mizerię T3 mogły pomniejszyć dobre efekty specjalne i dobra rozpierducha w hollywoodzkim stylu. Nic z tego. W jedynce mieliśmy kapitalną scenę na posterunku policji, w dwójce Arnie z Vulcanem rozwalający policyjne radiowozy i mnóstwo mniejszych lub większych strzelanin i demolek. W trójce zafundowano nam dwa lekkie strzelania i jedną dobrze zrealizowaną scenę z dźwigiem. Ale nawet ona nie była w stanie ukoić moich skołatanych nerwów. Dlaczego? To proste. Praktycznie wszystkie sceny rozwałki w pierwszych dwóch częściach miały jakieś uzasadnienie. T800 chciał za wszelką cenę dopaść Sarę i robił wszystko, żeby misję zakończyć powodzeniem. Scena na posterunku pokazuje co jest skłonny zrobić, żeby wykonać zadanie. W dwójce rozwalanie radiowozów miało na celu pokazanie, że Terminator może przestać zabijać bez powodu (nikt nie ginie). W trójce pościg dźwigiem za furgonetką ma sens do momentu, w którym Terminatorowa stawia ramię żurawia w poprzek i zaczyna rozpieprzać wszystko dokoła. Po co? Jakim niby cudem chce uszkodzić wóz Connora hakiem, który buja się kilka metrów za jej kabiną? Jedyne logiczne wytłumaczenie mam takie: dźwig jest dużo szybszy od furgonetki Johna. A scenarzyści powiedzieli Terminatorowej co następuje: Kristinna, nie wiemy jak to zrobisz ale, do kurwy nędzy, zakazujemy ci doganiania wozu Johna. Masz pruć ile pary w silniku ale go nie doganiaj, rozumiesz? No i biedna kobita kombinuje, kombinuje i w końcu wpada na genialny pomysł. Będę grzała ile fabryka dała ale jak dam ramię w poprzek to wtedy ono będzie jedną stroną zahaczać o słupy trakcji elektrycznej. To mnie spowolni chociaż będzie trzęsło. A jak opuszczę hak trochę w dół, to on będzie zahaczał o dachy zaparkowanych na poboczu samochodów i spowolni mnie to jeszcze bardziej, chociaż będzie trzęsło naprawdę cholerycznie. No i faktycznie - dźwigiem rzuca po ulicy jak młodzieżą na techno-party i żadną siłą nie daje rady dogonić Connora. Przy okazji pół miasta zostaje obrócone w perzynę a my mamy okazję pooglądać Arniego gibającego się na haku niczym małpa w lesie tropikalnym.
Scena rozwalenia dźwigu zlasowała mi mózg - Arnie wyrzuca Terminatorową z szoferki, robi pomiary geologiczne i triangulacyjne, wpuszcza haka w studzienkę i wyskakuje z trucka. Terminatorowa wraca do szoferki, hak pruje asfalt niczym prześcieradło, w końcu się o coś fest zahacza, lina wyciąga się z bębna do końca po czym... uwaga... nie zgadliście. Wcale się nie zrywa albowiem zaczep liny do bębna i bębna do ramienia jest wykonany techniką kosmiczną. W wyniku czego lina przecina kabinę na pół po czym działa niczym noga podstawiona biegnącemu. Tak jest - ciężarówka wykonuje iście lotniczy kapotaż, przewala się przez kabinę, ląduje kołami do góry a potem, jak to w filmach bywa, efektownie wybucha. Ludzie - sprzedajcie mi przepis na materiał, z którego wykonano hak, linę, bęben i zaczepy a zrobię miliardy w rok i udam się na zasłużony wypoczynek. To już nie jest śmieszne - to urąga mojej inteligencji. Nędza. Podobnie jak i cała reszta, łącznie z jeżdżącymi niezdarnie robotami rozwalającymi ludzi w tajnej bazie wojskowej.
Przed seansem dowiedziałem się, że w filmie będzie humor. Humor my ass. Arnie mówiący 'She'll be back' i Terminatorowa powiększająca pod wpływem bilboardu piersi to trochę za mało. Właściwie to odniosłem wrażenie, że Arnie próbuje traktować swoją rolę z przymrużeniem oka ale tego mrużenia jest stanowczo za mało. W rezultacie otrzymujemy nudny film akcji. A to zbrodnia straszliwa jest. Ocena też będzie bezlitosna - dla prawdziwych fanów Terminatora 1/10 (za Arniego), dla miłośników kina akcji 4/10.
Powiem wam, że mógłbym się nad tym gównem pastwić jeszcze przez jakieś 3 strony. Ale nie będę. Bo to nie ma sensu - wy się wynudzicie a ja w końcu zacznę się powtarzać. Ale lista grzechów jest o wiele dłuższa, niektóre wymienił w swojej recenzji M.Sz, kilka innych sam wymyśliłem. Ale na tym skończę zanim mi ciśnienie niebezpiecznie skoczy. I teraz przelatuję nerwowo zasoby swojej pamięci i zastanawiam się jakie jeszcze dobre filmy mogą mi spieprzyć kontynuacjami. Zarżnęli Terminatora, wykończyli Obcego, sprofanowali Blues Brothers, wdeptali w piach Rocky'ego, obrzygali Gwiezdne Wojny, zeszmacili Parszywą dwunastkę i Życzenie śmierci, wbili Freddy'emu Krugerowi osinowy kołek w pierś. I chyba tylko Predator im został. Żebym tylko nie zapeszył, odpukać i splunąć przez lewe ramię. Teraz spadam but I'll be back.
PS. Kilka tygodni temu wspomniałem najlepszy moim zdaniem (ale już nieosiągalny na rynku) zbiór opowiadań Kinga 'Nocna szychta'. Śpieszę donieść iż Prószyński wydał je niedawno pod tytułem 'Nocna zmiana' (patrząc na tytuł oryginalny Night Shift zastanawiam się czy ja źle pamiętam tytuł pierwszego Polskiego wydania czy może wydawca lekko zaszalał). Cena okładkowa 34 złote, na Koszykach 31 złotych, dla posiadaczy karty stałego klienta 27,90. Przy okazji można jeszcze trafić ostatnie egzemplarze Smętarza dla zwieżąt za jedyne 14 złotych oraz Miasteczko Salem za 14,50. Wszystkie wymienione pozycje polecam. Rzecz jasna znajdą się w kolejnej aktualizacji czyli festiwalu Kingowskiego ciąg dalszy. Po wypłacie zaczynam polowanie na Dolores Clairborne i Rosse Madder (jedna z dwóch wydanych w Polsce książek Kinga, której nie czytałem) oraz szarpnę się na najnowszy zbiór opowiadań pt. Wszystko jest względne (ostatnia nieczytana rzecz Kinga) i będzie komplet. Bylebym tylko od tej grozy nie posiwiał. Do poczytania.