Mam tak samo jak ty, miasto moje...

Będzie osobiście i trochę się wam dzisiaj pozwierzam. Ale nie o tym, co jadłem na śniadanie, bo to pozostawiam koffanym cmokasko-blogaskom. Ja o czymś innym. O ludzkiej nienawiści do miasta, w którym przyszło im żyć. Ale najpierw krótki rys historyczny. Urodziłem się w Krasnymstawie[1], w drugiej połowie września. To tyle o mnie. Długo się motałem gdzie by tu pójść na studia, bo Lublin kusił bliskością ale za to w Warszawie były 'znańsze' uczelnie. W końcu w klasie trzeciej pierdolnąłem wszystkie koncepcje życiowe do kosza i zdecydowałem się na SGPiS. Jakoś tak za moment zmienili nazwę na SGH a program na bardziej rokendrolowy, mi się to spodobało i wylądowałem w Warszawie. W przerażającym grodzie stołecznym gdzie na początku lat dziewięćdziesiątych wykuwały się nowoczesne kadry menadżerskie, rodził się Polski kapitalizm[2] i wszyscy chodzili szybciej niż robiono to w dowolnie wybranym miejscu Polski.

Korzenie wyrywa się z człowieka bardzo ciężko. Byłem bardzo zżyty z towarzystwem ogólniakowym. Z Radą Starszych biegałem na browar i tanie wino w każdy weekend. Spędzaliśmy razem kupę czasu i rozumieliśmy się bez słów. I nagle to się skończyło w tym sensie, że pozostały nam tylko weekendy. Bo w każdy weekend pakowałem się do pociągu i tłukłem się ponad 200 km. W akademiku nie trzymało mnie nic. W Warszawie nie trzymało mnie nic. To Krasnystaw był (i dalej jest) moim domem rodzinnym. To jego ulice i podwórka wydeptywałem przez 18 lat. Tu mnie pogryzł pies, tu spadłem do wykopu pod fundamenty, to tu kumpel mało nie urwał sobie głowy o 'betony', pikując z dosyć dużej wysokości i to tutaj pierwszy raz w życiu pocałowałem dziewczynę. Znacie to wszyscy. Prawdziwy i jedyny dom jest tam, gdzie spędziliśmy dzieciństwo. Dla mnie zawsze będą to ulice Lwowska i Mickiewicza, później przemianowana na PCK. Dlatego pierwszy rok studiów był dla mnie bardzo schizofreniczny - na co dzień przebywałem w Warszawie, weekendy spędzałem w domu. A potem okazało się, że czas jest straszliwą świnią. Pożera mianowicie wspomnienia. I nagle zdarzyło się tak, że w jeden z weekendów nie pojechałem do domu. A potem znowu. I znowu. Towarzystwo domowe zaczęło się wykruszać, na ich miejsce wskakiwali nowi znajomi - z roku, z akademika, z innych uczelni. Ale Warszawa to nie tylko 'Hermes'[3] i w końcu nadszedł czas gdy trzeba było opuścić obszar między Madalińskiego a Dworcem Centralnym. Rozpoczęło się powolne poznawanie i oswajanie Stolicy.

Początki były fatalne - po każdej wizycie w Centrum bolała mnie głowa i łzawiły oczy. Stężenie spalin zdawało się być nieakceptowalne dla moich w miarę czystych płuc. W Parku chcieli mnie bić dresiarze, z Remontu wyrzuciła mnie ochrona, na Śródmieściu chcieli mnie kopnąć w ryj a pod Domami Centrum skroiła mnie banda Cyganek[4]. Orzekłem wtedy - Warszawa obsysa, jest brudna, chamska, złodziejska, syfiasta, śmierdząca i zasmożona. Trwałem w tym przekonaniu do czasu gdy zacząłem odkrywać inną Warszawę. Tą bardziej magiczną, klimatyczną, piękną. Zdałem sobie sprawę, że Warszawa to nie jest fatalnie zaprojektowane centrum, ze sterczącym na środku niczym wielki, szary kutas, Pekinem. Warszawa to nie jest obsikane i rozdeptywane przez turystów Stare Miasto. I wreszcie Warszawa to nie tylko Stadion Dziesięciolecia[5]. Warszawa to o wiele więcej. Trzeba tylko zadać sobie trud i poszukać. Czasem przychodzi samo, czasem trzeba się nałazić. Daruję sobie oczywistości typu Park Saski, Łazienki, Chmielną, Nowy Świat, Saską Kępę czy Wilanów, to zna każdy. Ja bym raczej sugerował inne, mniej ludne miejscówki. Takie, które po jakimś czasie będziemy mogli nazwać 'naszymi'.

W tym miejscu zrobię sobie przerwę. Być może zadajecie sobie od dłuższego czasu pytanie: po co koleś snuje jakieś nudne ćmoje-boje o tej chujowej warszaffce? Otóż czas jakiś temu uderzyła mnie bezinteresowna nienawiść w stosunku do jakiejś wyimaginowanej, nieistniejącej, uogólnionej Warszawy, ze strony zarówno osób spoza miasta, jak i tych, które tu mieszkają. Katalog zarzutów jest dosyć zgrany: stolyca jest brudna, śmierdząca, zaściankowa, chujowo zaprojektowana, mieszkają w niej nieuprzejme chamy, które zajeżdżają mi drogę jak jadę na Mazury a po klubach szlaja się banda pretensjonalnych lanserów. Amen. Słowa takie wypowiadane przez osobę niemieszkającą w Warszawie właściwie mnie nie dziwią. Może faktycznie kontakt takiej osoby ze stolicą ograniczył się do wizyty na Dworcu Chaosu, krótkiej podróży taksówką do miejsca przeznaczenia i z powrotem i ponowną traumą na Centralnym. Zgoda - w takim układzie widać tylko brud, czuć smród i obrzydzenie i, po wyłączeniu myślenia, można stolicę atakować do woli. No bo przecież byłem, widziałem, czułem więc wiem co mówię. Oczywiście człek rozsądny widzi bezsens wyrokowania o większej całości na podstawie małego wycinka (można wszak dojść do wniosku, że słoń to takie coś z wężem przymocowanym do czoła) ale takich osób jest dziwnie mało. Też mnie to nie dziwi - dopieprzanie Warszawie i Warszawiakom (tak, wiem - forma prawidłowa to Warszawianin ale to słowo wygląda jak rzyg modry) jest modne, proste, łatwe i przyjemne[6]. Dziwi mnie natomiast nienawiść, jaką zioną do tego biednego miasta ludzie, którzy w nim pracują i mieszkają.

Mógłbym tutaj dokonać trywialnego skrótu myślowego i napisać, że na Wawę srają ludzie, którzy przyjechali tu na studia i z braku perspektyw w swoich grajdołach, zostali w mieście, którego nie rozumieją, a co za tym idzie, nienawidzą. Jest to może i trochę prawdziwe, ale ja bym jednak chciał sprzedać swoje, ciut inne, przemyślenie. Otóż Warszawy nienawidzą dwie grupy ludzi: ci, którzy nienawidzili by nawet Tadź Mahal (o nich nie będę pisał, bo najzwyczajniej ich nie rozumiem) oraz ci, którzy nie znaleźli w niej swoich miejsc magicznych, podobnych tym z dzieciństwa. Ci, którzy widzą tylko syfiaste centrum (bez wnikania w uroki bocznych uliczek), śmierdzący Centralny (tutaj faktycznie nie ma w co wnikać), obleśnego Patyka (a ja brzydala i tak lubię oglądać, poza tym jest na nim, widoczny z daleka, zegar), korki (po centrum jeżdżę tramwajem albo metrem więc nie rozumiem pojęcia 'korki') i brud na ulicach (tutaj zgoda - Warszawiacy syfią na potęgę, o czym później).

Nie chce mi się wnikać w motywacje tych osób, może tak jak ja gdy zaczynałem studia, tkwią jeszcze w swoich starych towarzystwach, z Wawą nic ich nie łączy i przez to jest ona dla nich obcym miejscem. Pięć dni zapierdolu w fabryce a na weekend do domu, do znajomych, do przyjaciół, do dziewczyny. Może być i tak. Dziwi mnie natomiast lenistwo i bezwład tych ludzi. Skoro już los skazał cię na mieszkanie w miejscu, którego a priori nienawidzisz, to może spróbuj jakoś odmienić swój los. Rozumiem, że mieszkanie w wynajmowanym mieszkaniu, pochłaniającym pół pensji, może być frustrujące. I rozumiem, że dzielenie tego mieszkania z gromadką wiecznie nastukanych studentów może budzić furię. Ale na Boga - dlaczego dobrowolnie skazywać się na permanentny wkurw?

Pobudka - wkurw. W kuchni wszystko zabrudzone, bo się sublokatorom nie chciało pozmywać i ze śniadania nici - wkurw. Zatłoczony autobus - wkurw. Korek - wkurw. Osiem godzin z szefem-idiotą za plecami - wkurw. Powrót zatłoczonym autobusem do domu - wkurw. Korek - wkurw. Kolejka w osiedlowym spożywczaku - wkurw. Te barany nie zapłaciły rachunków i odcieli mi kablówkę i internet - wkurw. Sąsiad głośno tupie po 22 - wkurw. Nie mogę zasnąć - wkurw. I tylko przez te kilka godzin snu nic cię nie wkurwia. Do kawiarni z dziewczyną nie pójdziesz, bo drogo - lepiej kupić browara albo wino i wypić w domu. Do kina nie pójdziesz, bo drogo - lepiej ściągnąć divixa i obejrzeć sobie w domu. Do muzeum i do teatru nie pójdziesz, bo cię to nie interesuje, a poza tym jest drogo. W ogóle cała ta pierdolona Warszawa jest droga, brzydka i śmierdzi. A ty cierpisz za miliony. I tak to się moim zdaniem kręci - ludziom wydaje się, że do fajnego spędzenia czasu w tym mieście wymagane jest kilka tysięcy złotych miesięcznie. No to ja może podpowiem jakie przedsięwziąć kroki nisko lub beznakładowe, pozwalające nam na oswojenie tej nieprzyjaznej przestrzeni miejskiej.

Weź walkmana i pospaceruj wieczorem po Powązkach przy dźwiękach Joy Division albo Sisters of Mercy (wybierz sobie swoją melodię, jeżeli te ci nie odpowiadają). Idź do Łazienek pokarmić kaczki, łabędzie, pawie i karpie królewskie. Siądź w Pałacyku na Wodzie z butelką wody i dobrą książką - nawet się nie zorientujesz kiedy pół dnia minie na błogim, relaksującym nieróbstwie. Jeżeli jesteś bojaźliwy i wierzysz, że po drugiej stronie Wisły kradną, zabijają i gwałcą wszystko co przyjeżdża z tej strony rzeki, to przyatakuj Praską stronę Warszawy w sobotnie popołudnie. Być może przekonasz się, że to miejsce ma swój urok i wcale nie żyją tam smoki. Zacznij od bardzo oswojonej i ucywilizowanej Ząbkowskiej, żeby uniknąć szoku poznawczego. Wsiądź w metro i pojedź do Lasu Kabackiego. Kilka kilometrów spaceru między drzewami pozwala się wyciszyć. Przespaceruj się szlakiem nadwiślańskich knajp (coraz ich mniej), wycieczkę zakończ na piwie i białej kiełbasie w Barze pod Rurami (ma swoją nazwę ale jakoś nigdy jej nie mogłem zapamiętać). Siądź na kawie albo piwie w Amatorskiej lub w Bajce - pomimo tego, że są na Nowym Świecie, to browar i kawa są tam tanie. Jeżeli nie wyglądasz na beznadziejnego dzika, to na pewno poznasz tam wiele ciekawych osób i usłyszysz jeszcze więcej ciekawych historii. Poflirtuj z przesympatycznymi barmankami w Borynie na Brackiej. Siądź pod Kopernikiem i pooglądaj fajne studentki UW. Idź na spacer na Stare Miasto, ale nie pchaj się na Rynek tylko posnuj się w boczne uliczki. Na pewno nie zabłądzisz, za to możesz przeżyć kilka miłych niespodzianek. Porozmawiaj ze Starówkowymi handlarzami sztuką. Zrób sobie wycinany z papieru profil. Pośpiewaj z tą ładną gitarzystką. Zejdź nad Wisłę i przespaceruj się po brzegu. Wieczorem usiądź nad rzeką i popatrz na iluminację Mostu Świętokrzyskiego. Idź do BUW-u. Przespaceruj się Dobrą do Tamki i dalej w górę, z powrotem do Nowego Światu. Wejdź do metra, pojedź na Pole Mokotowskie, połóż się na trawie i spójrz w niebo. Rzuć patyk psu. Popatrz na zgrabne, ruszające się niczym baletnice, rolkarki. Przejdź na Żwirki, 175, Okęcie. Znajdź sobie płaskie miejsce pod siatką lotniska, walnij się na plecy, odpal fajkę i pogap się na startujące i lądujące samoloty. Wsiądź do pierwszego z brzegu autobusu i przejedź się od pętli do pętli. Poprzyglądaj się współpasażerom, rzuć okiem za okno. Okazuje się, że Warszawa fajnie miejscami wygląda w tym deszczu. Pojedź na Stadion, wdrap się na koronę, wysłuchaj handlarza skarżącego się, że teraz to już nie to co dawniej, bo za piracką muzyke i gry ścigają jak źli. Poczuj się jak za okupacji, złam prawo i kup cedeka z Ich Troje za dychę, spod płaszcza[7]. Kup najtańszy kwiatek i daj go pierwszej nieznajomej dziewczynie, która cię minie na ulicy. Albo to Ich Troje jej daj. O czwartej nad ranem wsiądź w nocny i dojedź do pętli na Kabatach. W drodze powrotnej wysiądź na Puławskiej, popatrz jak ruszają pierwsze tramwaje z zajezdni - jest w tym więcej magii niż w całym cholernym Hogwarcie. Rusz mózgownicą, wymyśl coś sam, pospaceruj po tym mieście, wyjdź z centrum i przestań w końcu narzekać, że tu jest chujowo. Nie jest. Masz sto wystaw i muzeów, osiemdziesiąt kin, pięćdziesiąt teatrów. Tysiąc knajp w dowolnie wybranym klimacie i cenniku oraz milion pięknych miejscówek. Wymagana jest jedynie odrobina wysiłku i dobrej woli. A jak wolisz małe miasta, gdzie woda czysta i trawa zielona, ale nie możesz do nich wrócić, bo tam roboty nie ma, to zagryź zęby i przestań srać i kurwić na Warszawę - przynajmniej tyle możesz zrobić, co? Albo wynajmij sobie mieszkanie pod Wawą, będzie taniej, zieleniej, ciszej i spokojniej.

Możecie się ze mną nie zgodzić ale ja wiem swoje - problemem Warszawy jest to, że od wielu lat rządzą nią ludzie, którzy jej nie kochają. Banda tępych urzędasów, którzy nie uważają swojej pracy za służbę dla miasta. To dla nich trampolina polityczna, koryto, synekura, możliwość wciśnięcia na dobre stanowiska rodziny i znajomych, załatwienie sobie mieszkania komunalnego za grosze. Są kompletnie oderwani od spraw tego miasta. Ostatni raz autobusem, tramwajem albo metrem jechali 10 lat temu. O nocnych dowiedzieli się z serii artykułów w Wyborczej. Pierdoli ich wszystko. Mają swój samochodzik, swój domciu i swoje wydeptane ścieżki. Nie jest dla nich problemem danie zgody na wybudowanie kolejnego koszmarka architektonicznego, podpisanie się pod zezwoleniem na rozpierdolenie zabytkowej kamienicy, wycięcie 10 tysięcy drzew rosnących na brzegu Wisły albo 200-letniego dębu stojącego gdziekolwiek. Wszystko w imię zysku. Gardzą Warszawą, gardzą jej mieszkańcami i sami są godni pogardy. Jutro będziecie na nich głosować. A ja nie mam złudzeń, bo żaden z kandytatów nie jest i nie będzie nowym Starzyńskim.

Problemem Warszawy są również jej mieszkańcy, którzy traktują to miejsce jak dziwkę najgorszą. Pies się wysrał na ulicę - srał to pies, nie mój problem. Pstrykanie kiepem na chodnik, rozrzucanie śmieci, papierków po batonikach czy hamburgerach, pustych kubków po napojach, szczanie po bramach, podpalanie śmietników, rozpierdalanie wiat komunikacyjnych w drobny mak, rozjeżdżanie samochodami trawników, skwerów, rozniesienie w pył Starówki przez bezmózgie bydlęta... Po co ja to wyliczam, każdy kto tu żyje i wychodzi czasami z domu, widzi to na własne oczy. Wygląda to tak, jakby wszyscy zawarli niepisaną umowę: przekształćmy to miejsce w wielkie, gnijące śmietnisko. Bo przecież skoro Warszawa i tak jest brzydka, szara, zasyfiona i śmierdząca, to jedno gówno więcej jej nie zaszkodzi. Kilka tagów na odnowionej fasadzie budynku - toż to ekspresja artystyczna a nie wandalizm. Rozjebana wiata - młodzież musi się wyszaleć. Ognisko na siedzeniu w nocnym - pierdoli mnie to, stać mnie na taksówkę. I tak się to wszystko toczy, w moim przypadku od czterech olimpiad. I przykro mi coraz bardziej.

5 lat temu opuściłem Warszawę jako mieszkaniec, pozostałem w niej jako pracownik. W domu właściwie tylko śpię, większość czasu spędzam tutaj. Wielu moich znajomych dziwi fakt, że pomimo całej jej szpetoty i wkurwów jakie mi funduje, ja Warszawę po prostu kocham. Uświadomiłem to sobie stosunkowo niedawno i walnęło mnie to z siłą wodospadu - też kiedyś byłem takim antywarszawskim malkontentem. Ale mi przeszło, bo gdybym dalej nienawidził miejsca, w którym przyszło mi spędzać większość życia, to bym zwariował. I mocno wierzę w to, że któregoś dnia wybory wygra nie żaden Młody Rzutki, Mąż Opatrznościowy, Były Premier czy Były Bankowiec, tylko ktoś, kto to miasto będzie kochał. Będzie wiedział co tu trzeba zrobić, będzie umiał to zrobić i nie będzie pchał się na stołek tylko po to, żeby się nachapać. Z czystym sumieniem oddam na niego głos[9]. Ja oczywiście wiem, że to mrzonka. Ale cierpliwości, moi drodzy - trawa z czasem zamienia się przecież w mleko, nie?

Do poczytania.

[1]Powtórzę to po raz ostatni - Krasnystaw, wbrew nazwie, leży w południowo-wschodniej Polsce. Chcesz mnie zażyć podczas rozmowy czymś niestandardowym, kontrowersyjnym nawet? Zadaj klasyczne pytanie 'A to jeszcze jest w Polsce?'. Gwarantuję Ci, że po czymś takim zostanę twoim dożywotnim fanem i będę stawiał Ci browar za każdym razem gdy się spotkamy.

[2]Tak, wiem, w innych miastach też się rodził. To jest licencia poetica.

[3]Hermes był miejscem magicznym. W Hermesie mieszkali fantastyczni ludzie. Dzięki temu miejscu i tym ludziom, studia przychodziły mi łatwiej. Podobało mi się tam do tego stopnia, że przemieszkałem w nim sześć i pół roku, czemu sprzyjały czasy - rzutem na taśmę załapałem się na końcowy okres młodego kapitalizmu, gdy student mógł pozwolić sobie również na studiowanie, a nie tylko naukę. Każdemu życzę na studiach przynajmniej połowy tego, co mnie tam spotkało.

[4]Warto tanim kosztem i w młodym wieku dostać taką nauczkę, chociaż ludzi, którym o tym opowiadam, bardzo moja historia śmieszy. Ba, gdy sobie sytuację przypominam, sam płaczę ze śmiechu. Fakt, byłem naiwnym gówniarzem z łbem pełnym jakichś tam ideałów i wiary w czyste intencje otaczającego mnie zwierzyńca. Wybito ze mnie te głupoty w najmniej szkodliwy dla zdrowia sposobów. Lepiej zostać cynikiem wcześniej niż później, zwłaszcza małym kosztem. Od tamtej pory nikt mnie nigdy nie wycykał (pomijam sferę uczuciową, bo tutaj nie rządzi rozsądek a chemia) i były to najlepiej 'wydane' przeze mnie pieniądze. Od tamtej pory wiem, że najlepszą odpowiedzią, jakiej można udzielić upierdliwej i namolnej osobie na ulicy jest wulgarne, chamskie i zawsze skuteczne 'spierdalaj'. Nie jestem dumny z powodu, że tak do nich mówię. Ale działa.

[5]Gdy już człowiek wyzbędzie się uprzedzeń, jest w stanie odnaleźć magię nawet w wymienionych przeze mnie miejscach. Ja znalazłem. Zapiekanka z budy spod Pałacu jedzona na ławce na skwerku o trzeciej nad ranem, boczne uliczki bocznych uliczek Starówki, letnio-wieczorny miód pity z gwinta na Barbakanie czy Chinatown na Stadionie, są dla mnie magiczne nie mniej niż historia o małym hobbicie. Trzeba tylko zechcieć.

[6]Gdy jedziesz po Warszawie i jej mieszkańcach nie musisz się właściwie niczego bać, bo jak napisałem, jest to bardzo modne. Spróbuj natomiast, jako mieszkaniec Warszawy, pojechać po Krakowie, Poznaniu albo Wrocławiu. Otóż dowiesz się, że buractwo z ciebie wychodzi, wyżej srasz niż dupę masz, jesteś typowym stołecznym chamem, że zazdrość przez ciebie przemawia i że takie przeflancowane z wiochy do metropolii czereśniaki są najgorsze, bo wykazują się gorliwością akolity. Wiem, że upraszczam ale w 8 przypadkach na 10 tak to właśnie wygląda. Za każdym razem ciśnie mi się na usta podsumowanie: A u was Murzynów biją.

[7]Kiedyś kupowałem pirackie gry i muzykę. Potem mi przeszło. Byłem stałym klientem na koronie Stadionu, miałem swoich dostawców muzyki, wiedziałem w którym sektorze mają najtańsze gry kilkupłytowe (w przypadku gry na jednym krążku cena była stała, gdy gra wychodziła np. na 3 płytach warto było wiedzieć gdzie mają taniej albo gdzie, widząc dobrego klienta, spuszczą z ceny). Chinatown to był dla mnie najlepszy salon odzieżowy stolicy (aczkolwiek kupowania tam butów nie polecam). Stadion i okolice oswoiłem tak, jak tylko można oswoić to dzikie miejsce. W schyłkowym okresie handlu piratami, gdy kontrole nie były już żartem towarzyskim (dwóch mundurowych idących w tempie strażników z Ankh-Morpork - każdy zdążył schować trefny towar), a zakrojoną na szeroką skalę obławą, handlarze zaczęli podawać tyły. Moja ostatnia wizyta na koronie zaowocowała dwoma wydarzeniami. Po pierwsze udało mi się kupić dyskografię Ramones w mp3[8]. Po drugie uczestniczyłem w czymś, co roztopiło mi serce - podbiłem do jakiegoś typa, spytałem go czy ma empeczy, koleś rozejrzał się szybko na boki, wziął mnie za rękaw, zaprowadził za jakiś namiot z 'oryginalnymi' jeansami, wyciągnął torbę, kazał kucnąć i przejrzeć. Poczułem się tak, jakbym cofnął się w czasie o 40 lat i kupował jakieś antypaństwowe gazety. Dla takich chwil warto snuć się po tym złym miejscu. Zresztą historii stadionowych mam mnóstwo, znajomi z reala mieli je okazję po części usłyszeć. Czytelnikom może je kiedyś sprzedam w jednej, długiej formie.

[8]Uwagi, że tylko frajer kupuje mp3, bo przecież można sobie wszystko z neta ściągnąć, potraktuję z przymrużeniem oka. Płacę za wygodę i za czas. Bo jakby nie liczyć, to oficjalna dyskografia Ramones liczy sobie około 30 płyt. Jak ktoś wraca ze szkoły o 15:00, to sobie może ściągać do urzygu. Ja nie mam na to ani czasu, ani cierpliwości. Zresztą, od dłuższego czasu słucham tylko Antyradia i kilku klasycznych płyt więc empetrójki powolutku przestają mnie interesować.

[9]Po pięciu latach mieszkania w miejscu cichym, miłym i peryferyjnym, wiem jedno - jestem stworzony do życia w mieście. Im bliżej centrum, tym lepiej. Dlatego mam zamiar do Warszawy wrócić.


Wróć do głównej