Zanim zapodam ten kawałek, pełen krwi, rzezi, chaosu, nagich kobiet i ekscesów alkoholowych, muszę umieścić dyzklajmera

Zasadniczo i pobieżnie to ja jestem stworzenie lądowe. Mam lęk gruntu [1], więc bandżidżampingi, paraszuty albo paralotnie to sport raczej nie dla mnie. Do wody mam stosunek ambiwalentny, to znaczy lubię się myć codziennie ale nie przepadam za pływaniem. A zwłaszcza w basenie, który jest dla mnie uosobieniem ohydy. Dlatego prawdopodobnie nigdy nie zrobię kursu płetwonurka, chociaż pływanie pod wodą, z całym tym osprzętem na grzbiecie, ma jakiś urok (swobodne unoszenie się w wodzie kojarzy mi się z lataniem). No nieważne, bo znowu w dygresje lezę. Do czego zmierzam. Zmierzam do tego, że chociaż najbardziej lubie ląd, to wody się nie boję a za żeglowaniem wprost przepadam. Przepadam do tego stopnia, że nigdy nie zrobiłem patentu żeglarskiego i jestem jedynie w miarę obczajonym balastem... załogantem znaczy się. I to takim załogantem, który nie boi się przechyłów, wie co to prawy foka szot (którego się głównie luzuje albo wybiera) i nie wpada w panikę gdy łajba haczy się na mieliźnie i zaczyna obracaś się na mieczu (wiem też, że siadanie na skrzynce mieczowej jest pomysłem głupim). Dlatego wielką radość sprawia mi każda minuta spędzona na pokładzie i przyznam się szczerze, że mało znam lepszych sposobów relaksowania się i wypoczynku od tego, który polega na leżeniu na burcie żaglówki leniwie płynącej po jeziorze. Zwłaszcza tuż przed wieczorną ciszą. Pewnego dnia, wraz z grupą znajomych, dałem na wodzie pokaz braku mózgu i wyobraźni (miało to miejsce 2 lata przed opisanymi poniżej wydarzeniami). Od tamtej pory staram się na łódce zachowywać bardziej odpowiedzialnie.

A dlaczego to wszystko piszę? Ano gdy tekst ten pojawił się po raz pierwszy na grupie, zostałem przez kilka osób napadnięty, nazwany gówniarzem, dresiarzem, zarzucono mi przechwalanie się tym, ile to ja mogę wypić no i ogólnie było święte oburzenie oraz niesmak. Aha, dowiedziałem się jeszcze, że jak piję na łódce, to tak jakbym pił za kierownicą (a jako żyje steru się nie dotknąłem nawet na trzeźwo). Jednym słowem zostałem spiętnowany na maksa przez ludzi, którzy mnie znali od dłuższego czasu. Do tego stopnia mnie to wytrąciło z równowagi, że nawet specjalnie się nie odgryzałem. Ale tutaj dam wspomnianego dyzklajmera. A zakładając, że czytają to osoby w miarę inteligentni, dyzklajmer będzie krótki: kronikarza rzeczą ubarwiać. A teraz życzę miłej lektury.

Żeglarze, murwa ich w kadź, alkoholicy wstrętni.

Tralalalalalala, tralalalalala zaświergotała komórka. Dłoń unosząca kieliszek do ust, zastygła w bezruchu w połowie drogi. Jabłko Adama drgnęło spazmatycznie... Nie, no - to jest gówno a nie styl. Znaczy się było tak: tydzień temu pilimy z kolegą moje zdrowie (urodzinowo) gdy zadzwonił Pitt. I zapytał się, czy nie popłynąłbym z nim i jego ojcem na trzydniowy mini-rejs z Rucianego do Zegrza (rzekami). No czemu by nie - my żeglarze musimy sobie pomagać. Czy jakoś tak. W tak zwanym międzyczasie aura się zmieniła była na korzyść i gryplan uległ zmianie. Nie rzekami na Zalew Zegrzyński ale jeziorami do Mikołajek. No to jeszcze fajniej bo żagle będzie można postawić. Terminy zaklepane, bagaże spakowane, czekamy na piątkowy ranek.

Przebudzenie było parszywe bo ten dzień powitał mnie ulewą. Logiczne - jedziemy popływać na jachcie więc dlaczego miałaby być pogoda? Skwaszony czekałem na Pitta. Przyjechał. Z ojcem. Ruszyliśmy na podbój Mazur. Impet nasz został nieco osłabiony już na starcie bo trzeba było zrobić zakupy w Auchanie. Tiaaa... zgrzewa browaru, 0.75 wódki i trochę jedzenia. Wątrobo i nereczki moje jedyne i ukochane - drżyjcie, pomyślałem. Droga upłynęła nam w miłej atmosferze. Drobnym zgrzytem okazało się zatrzymanie na siku. Samochód został był zaparkowany w kałuży i musiałem gramolić się od strony kierowcy. Jakiś śpieszący się omułek mało nie urwał nam drzwi.

Dojechaliśmy na miejsce po czasie niezadługim, zaparkowaliśmy (taaa, ty parkowałeś) przy pomoście i dawaj się okrętować na Urgę - tak się łódka nazywa. (O dziwo, na Mazurach słoneczko nawet nieśmiało przeświecało przez chmury a deszczu ani trochę). A musicie wiedzieć ludeczkowie, że łajba Pitta (no, na spółkę z ojcem) urody rzadkiej a i komfortowości wysokiej. Radio, głośniki, telewizor, kuchenka gazowa, zlew z wodą - no w dupach się burżuazji poprzewracało ale słuszny gniew ludu zmiecie to wszawe plemie z powierzchni Matki Ziemi. Silniczek też cieszący oko. No i oczywiście drobiażdżki ułatwiające żeglowanie - rolfok, kabestany, przechyłomierz (pewnie ma ten gadżet jakąś zwyrodniałą, niemieckojęzyczną nazwę ale ja jej nie znam), jakieś zaciski do lin, grota wciąga się i knaguje nie przy maszcie ale znacznie bliżej rufy i takie tam firdygałki frymuśne. I rzecz najważniejsza i najpotrzebniejsza - uchwyt na cztery puszki piwa - kto pływał to wie jaki problem jest z browarem podczas np. ostrego zwrotu.

No, odbiliśmy, popływaliśmy trochę na żaglu, trochę na silniku. A ziąb taki się znienacka zrobił, że dupsko się marszczyło. Ja w pewnym momencie zorientowałem się na przykład, że nie widzę - okazało się, że zimny wiatr zamroził mi twarz a ta w ramach protestu odpadła mi pod pokład. Przymocowałem ją z powrotem do twarzy okularami i reszta dnia na wodzie minęła już bez większych ekscesów. No i oczywiście przez cały czas, wzmacnialiśmy gasnące w nas procesy życiowe, przy pomocy zimnego piwa. I tak to szło - uwaga zwrot, uwaga bom, uwagaaaaa... o kurwa... Halsy, szmalsy - kupa dobrej zabawy.

A gdy zaczęło zmierzchać, dobiliśmy do jednego z licznych nad Bełdanami, dzikich miejsc. No - to nasze było mniej dzikie od innych bo nawet dwa albo trzy pomościki tam były. I ławki ze stołami. I palenisko z kupą drewna. Warto dodać - mokrego drewna. Cumę rzuć, chroń burtę, chroń Królową, miecz w górę - dobili bez ofiar w ludziach. Na wodzie, po piwie - było, nie było człowiek głodnieje. No to lu kolację. A pod kanapeczki wódeczka. I piwo. I wódeczka. I ciemność zapadła znienacka a butelczyna pokazała nam dno. No to rada w radę udaliśmy się na brzeg, czynić ognisko. No bo przecież mieliśmy kiełbasę do upieczenia na ogniu.

Do niecenia ognia zabraliśmy się niczym wytrawni traperzy - w środek wpakowaliśmy kupę gazet, z wierzchu polaliśmy tą stertę mokrych gałęzi benzyną i podpaliliśmy. Rozległ się huk - to Baden-Powell i miliony szarych skautów i harcerzy przewróciło się w grobach. Płomień buchnął imponujący - tak ze 4 metry w górę. Ogień palił się jakieś 3 minuty i zaczął przygasać. Ojciec Pitta stwierdził, że dobrym pomysłem będzie dodanie onemu ogniu pożywki i chlusnął w dogasające gałązki benzyną bezpośrednio z kanistra. Ogień buchnął znowu. Przy okazji próbował dostać się do kanistra po strudze lecącej z niego benzyny. Nie udało mu się z przyczyny prozaicznej - benzyna skończyła się nagle.

Tak nieistotny drobiazg nie był w stanie zmącić naszych dobrych humorów. Ojciec Pitta zniknął na moment, by pojawić się z powrotem z kolejnym kanistrem paliwa. Ja schowałem twarz w dłoniach. Zdrowy rozsądek umknął z krzykiem w las. Logika poszła się uchlać z rozpaczy. Drugie podejście było bardziej profesjonalne - lekko zruszyliśmy kupę tego drewna. Następnie wylaliśmy na nią jakieś 2-3 litry wachy i podłożyli ogień. Huk był taki, jak przy starcie rakiety. Płomień podobny. Umarłem ze śmiechu. Ogień zgasł po 5 minutach. Otworzyliśmy po następnym piwie. Ja zapaliłem cygaro. Tata Pitta zaciągnął się nim. Podczas gdy on próbował zwymiotować swoje płuca, my umarliśmy ze śmiechu. Skończył kasłać i wyciągnął broń. Zanieczyściłem sobie slipki i spodnie - a było się durniu śmiać z kapitana?

Nie była to jednak zemsta za podśmiechujki. Wręcz przeciwnie - 'To co chłopaki, postrzelamy sobie?' Postrzelaliśmy w las z pocisków sygnalizacyjnych. Ostatni nabój w bębenku nie wypalił. Tata Pitta zaczął odkręcać nakładkę na lufę. Ja odwróciłem wzrok, bo widoku krwi nie lubię. Pocisk jednak nie wypalił spontanicznie. Wypalił za to 3 sekundy później. Na szczęście w wyniku uderzenia iglicy w spłonkę. Paliwo się skończyło, naboje się skończyły, piwo się ... nie, piwo się nie skończyło ale byliśmy tak zmęczeni, że ok 23:30 padliśmy w koje i zasnęli.

Sobota była wesoła również. Na wodzie było świetnie bo wiało. Tak trochę wiało. Nie za bardzo właściwie wiało ale dało się płynąć. A nam się nie spieszyło. Oswoiliśmy kaczkę. Potem łabędzia. Pitt tak polubił tego łabędzia, że próbował wciągnąć go za dziób na pokład. Łabądź się nie dał. Potem zaczęło padać. Kropić właściwie. Poprzebieraliśmy się w sztormiaki. A nawet w nieprzemakalne spodnie. Gdy tylko skończyliśmy się przebierać, deszcz ustał. Chwilę później wyszło słońce. Pitt zdjął spodnie wodoodporne. Zachmurzyło się. Spotkaliśmy znajomych (na wodzie) i umówiliśmy się w Mikołajkach. A przez telefon ustalono, że kolejni znajomi też dopłyną do Mikołajek. Nagle uświadomiłem sobie, że jak na koniec września to kupa luda na tych Mazurach jest.

Skończyło się piwo. Załoga zagroziła buntem. Kapitan zagroził przeciągnięciem bez kombinezonu pod kilem i zakazem wstępu do kantyny na trzy miesiące. Przymusowe dobicie do brzegu, zaowocowało siatką piwa. Załoga wypiła zdrowie kapitana. Kapitan obiecał nie przeciągać pod kilem i wypił z załogą. Zobaczyłem 'Chopina' - duuuuża łódka. Następnie zobaczyliśmy Mikołajki. Pomachałem im. Mikołajki okazały się źle wychowane bo nie odmachały. Płynęliśmy dalej. Wszyscy zrzucili żagle i szli na silnikach. My zrzuciliśmy kapsle z butelek i szliśmy dalej pod żaglami. Zaczęło znowu padać. Pitt odmówił włożenia nieprzemakalnych spodni. Rozpadało się jeszcze mocniej. Kapitan spędził nas pod pokład. Karnie i bez paniki zeszliśmy na dół. Rozpadało się jeszcze mocniej. 10 metrów od pomostu stwierdziliśmy, że padać przestało. Aha, do portu w Mikołajkach wchodziliśmy też na żaglach niczym prawdziwi twardziele.

Cumowanie odbyło się bez ekscesów i sensacji. Klar na pokładzie, kłódki na włazy założone, portfele w garść i dawaj do Złamanego pagaja. I się zaczęło. Piwo, tequilla, piwo, wódka, obiad, piwo, piwo, hep, piwo, wódka, hep. Oooo... znajomi przyszli - ale sympatyczni ludzie. Piwo im. I wódkę. Ooooo, następni znajomi też już są, hep. Tak samo sympatyczni. No to piwo im. I wódkę, rzecz jasna. Hep... O czym to ja, aha piwo, wódka. I Kamikadze - drink o barwie rozwodnionego denaturatu, podawany w kartonowych stelażach o długości 1 metra, hep. Znaczy się w tym stelażu jest dużo otworków (16 albo 18 nie pamiętam) a w każdym otworku kieliszek. I dawaj tego kamikadza w usto wlewać. I piwo. I drugi metr kamikadza. Hep. I piwo - 'Hej kto Polak, na bagnetyyy!!!'. I trzeci metr. I czwarty a potem piąty, hep. Coś głośno plusnęło - o, to moja wątroba poszła się utopić. I piwo - 'Szła dzieweczka, do laseczka'. No i wódkę, żeby popchnąć tych kamikadzów. I jeszcze metr. I piwo. Nie muszę chyba nadmieniać, że dyskusje nabrały rumieńców. O czym to ja, hep, zasadniczo i pobieżnie ... Aha, i piwo. A jak już wszyscy się zmęczyli i poszli spać a ja twardo zostałem, to świeżo poznany barman postawił mi jeszcze jedno piwo. Zapoznałem się również z ochroniarzem. Pan Darek był to. Hep.

O trzeciej nad ranem, rozkołysanym krokiem, znamionującym doświadczonego człowieka morza, udałem się na pokład. Spuśćmy litościwie zasłonę milczenia na moją walkę z rolfokiem, cumą dziobową i relingami - Bóg sprzyja idiotom, dzieciom i pijakom bo nie wpadłem do wody ani niczego sobie nie złamałem. Nie rozwaliłem sobie też nogi o knagę - cud prawdziwy to był. Szwendanina Odysa była wycieczką podmiejską w porównaniu z moim powrotem na Urgę. Wczołgałem się do śpiwora i zaległem. Wątroba skruszona wróciła do mnie w nocy. Natychmiast zaczęła mnie boleć. Zasnąłem.

Przebudzenie niedzielne nie było miłe. Wystawcież sobie moją konfuzję na widok bezchmurnego, błękitnego nieba i grzejącego słońca. A tu, cholera, światłowstręt, suszenie i glątwa okrutna. No i cały port się kołysze. Piwo na śniadanie. Piwo na drugie śniadanie. Następnie śniadanie na śniadanie (rewelacyjne parówki). No i piwo. Na szczęście musieliśmy już płynąć bo pewnie bym w tym Połamanym Pagaju skonał. Po wyjściu z portu i przedarciu się przez bankowe regaty, otworzyłem sobie piwo. Wiał wmordewind więc od zwrotów mnie zemdliło. Przyśpieszyłem tempo przyjmowania wlewów doustnych z preparatu chmielowego. Wątroba zawyła. Kopnąłem ją. Obróciła się na pięcie i poszła spiskować z nerką lewą. Prawa, struta, spała. Płynęliśmy bezstresowo, hals permanentny, wiatr złuszczał twarz kawałkami - fajno jest.

Dogoniliśmy sobotnich kompanionów znajomych naszych. Dobiliśmy razem do brzegu. Zrobiliśmy sobie obiad i nawet go zjedliśmy bez bólu. Z jachtu obok padło słowo 'jarzębiak'. Wzrok mi błysnął. Wnętrzności skuliły się, targnięte konwulsjami. Nie podjąłem tematu. Chwilę potem dobili do nas następni kompanioni kieliszkowi poprzedniowieczorni. Też zaczęli jeść. Pożyczyliśmy im smacznego i odbiliśmy od brzegu. Pitt położył się spać na dziobie. Kapitan zaczął płynąć ostrzej do wiatru. Przechyły 30-sto stopniowe były. A raz nawet większy. Pitt poturlał się po koi godzinkę i wrócił do nas zmęczony jeszcze bardziej niż wtedy, gdy się kładł coby zaznać odświeżającego snu.

Wiatr wiał całkiem ładnie, więc do portu docelowego dobiliśmy w miarę szybko. Cumowanie, wypakowanie klamotów, klar, w samochód i do domu. No a teraz zamiast się reanimować, to siedzę i coś wypisuję. Pokój mi się chwieje, twarz boli, flaki wyciekają - żeglarze to ludzie straszni. Trzy dni bez mycia (no, zęby myłem), pochłanianie gargantuicznych ilości alkoholu, wystawianie ciała na podmuchy lodowatego wiatru, spanie na kołyszącej się łódce w ciasnym, klaustrofobicznym wnętrzu, rozregulowywanie błędnika - niektórzy tak właśnie spędzają czas wolny. I nazywają to przyjemnością. Dziwni są, nie? Ale to jest właśnie to, co ja lubię najbardziej. Piękna niespodzianka na zakończenie sezonu. Tona wazeliny.

Radek MWZ Teklak

PS. Napisałbym więcej i szczegółowiej ale naprawdę pokój tak mi się chwieje na boki, że muszę się położyć [2]. Na którymś ze spotkań pręgierzowych opowiem to ze szczegółami. A tymczasem - dobranoc.

[1] Tu będzie niedokładny cytat (ale nie powiem z kogo): "chyba lęk wysokości? Nie, lęk gruntu. To grunt zabija." Mam podobne odczucia - mój wrodzony pesymizm nie pozwala uwierzyć mi w to, że ten spadochron by się otworzył. To raz. Jak się patrzę z 10 piętra w dół to mnie mdli. To dwa. Jakbym spojrzał w dół z pokładu lecącego samolotu (przez otwarty właz), to albo bym zemdlał (wersja optymistyczna) albo dostałbym zawału (wersja realistyczna). A na dodatek mam rozwalone kolana i nadwagę. Tak więc sporty aerialne (jest takie słowo?) odpadają.

[2] Też mi się oberwało za to - no wiecie, że się przechwalam, że piszę po pijaku. A ja zapomniałem po prostu napisać, że pokój mi się chwiał na boki nie z upicia a z rozregulowania błędnika. Zawsze po pływaniu tak mam - po 8-dniowym rejsie na przykład dochodziłem do siebie 3 dni. Dopiero czwartego dnia, po południu, pomieszczenia biurowe przestały mi chodzić na boki. Jedyny męczący efekt uboczny żeglowania.


Prawde mówiąc nie mam sumienia sugerować Wam przeskoczenia do innych streszczeń bo to dawno przestało być śmieszne. Dlatego neutralnie zasugeruję zimny prysznic albo spacer.