Łysiak, głównie Łysiak
No i znowu się nazbierało, w tak zwanem międzyczasie. Książek się nazbierało. Filmów się nazbierało. Aż człowiek nie wie jak się w tym bogactwie tematów poruszać. Polecimy tedy selekcją negatywną - filmy, które obejrzałem są filmami raczej starymi, o których zapewne wszyscy już słyszeli i nie widzę sensu, żeby o nich pisać. Tym bardziej, że nie trafiło się nic specjalnego. Znakiem tego dzisiaj będzie o książkach. Zacznę od Łysiaka.
O tym, że kupiłem MW pisałem już na forum. A że u mnie, jak u posłanki Beger - co wydrukowane (i na co pieniądze wydane), to przeczytane, Łysiaka łyknąłem w jakieś 2 dni. Ale zanim o MW napiszę, wprzódy muszę zarzucić krótki rys historyczny. Znowu sięgnę pamięcią do prehistorycznych czasów moich studiów, bo to właśnie wtedy zetknąłem się z Autorem. Świadomie. Bo pierwszy kontakt z Łysiakiem miałem nieco wcześniej, w cyrkumstancjach nad wyraz śmiesznych.
Otóż pewnego ogólniakowego dnia, mój bardzo dobry kumpel zainteresował mnie 'Konkwistą' autorstwa niejakiego Valdemara Baldheada. Rzecz wciągnąłem w dzień i odjechałem kompletnie gdyż tematyka trafiła idealnie w wiek czytelnika, czyli mój. No bo co ma zainteresować licealistę z sianem we łbie jak nie rewolwerowa historia brawurowej akcji najemników na Czarnym Lądzie? Coś tam słyszałem o Stainerze, Denardzie i 'Dzikich Gęsiach' ale w dobie reglamentowanej oferty czytelniczej i na długo przed pierwszym kontaktem z Internetem, na ową wiedzę składały się sensacyjne okruchy wyłapywane w dziwnych miejscach, jedynym zaś 'konkretnym' źródłem wiedzy o najemnikach były 'Psy Wojny' Forsytha. Dziwnym nie jest, że przy Konwiście uległem kompletnemu zaczadzeniu umysłowemu, które nie minęło zresztą do tej pory - Konkwistę przeczytałem -dziesiąt razy (nie przesadzam) a na wszystkie historie najemnicze rzucam się niczym gość po odsiadce na kobietę (faceta/owcę/jedwabną bieliznę - coś sobie wybierzcie, mamy w końcu Europę i równouprawnienie). A wracając do adremu, opowiem anegdotkę. Konkwistę przeczytałem w 4 klasie ogólniaka, od razu po zakończeniu lektury rzuciłem się do jedynej w Krasnymstawie księgarni i zacząłem molestować znajome panie księgarki o więcej Baldheada. Nie było (ciekawe dlaczego?). Minęło kilka miesięcy i Teklak dzierżąc dumnie w prawicy indeks SGH, zaatakował Warszawę. Już pierwsza wizyta w księgarni stołecznej zaowocowała sytuacją nad wyraz ubawną. Wlazłem między półki, przeszukałem sekcję 'B' i nie znalazłszy żadnego Baldheada, poczłapałem do młodego kolesia, który pełnił honory domu. Zadałem mu pytanie oczywiste: człowieku dobry, czy macie coś Baldheada? Gość powstrzymując z trudem śmiech ujął mnie za łokieć i począł ciągnąć w okolice środka alfabetu. 'Kochaś czy co' - pomyślałem zaniepokojony gdyż zaczęły ziszczać się czarne scenariusze (Warszawa miastem zła, zgnilizny moralnej i dewiacji wszelakich). Szarpnąłem się nerwowo niczym homeostatyczny muł (konia z rzędem dla tego, kto skojarzy skąd ten cytat i co właściwie oznacza) i wyrzęziłem 'Ale o co chodzi?'. Młody człowiek zaczął mi tłumaczyć, że Baldhead to pseudonim artystyczny niejakiego Łysiaka i że może mógłby mi pomóc i coś tego ostatniego polecić. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że robię z siebie błazna i zrozumiałem skąd w Konkwiście tyle Polskich akcentów.
Doszedłem do sekcji 'Ł' i zacząłem słuchać co też uczynny, młody człowiek ma mi do zaoferowania. Miał do zaoferowania Empirowy Pasjans - rzuciłem na to okiem, nie znalazłem najemników i powiedziałem, że owszem, fajny i ładnie wydany ale niekoniecznie. Po czym zabrałem swoją twarz z księgarni i zacząłem poważnie rozważać karierę drwala, kamieniarza albo kopacza dołów (tego niekupionego Empirowego do dziś dnia nie mogę sobie odżałować, bo chociaż mam egzemplarz to jest to niekoniecznie moje wymarzone wydanie). Następnie przekląłem Baldheada, Łysiaka i cwanych księgarzy, udałem się do akademika i po raz czterdziesty skatowałem 'Agenta Dołu'.
Po miesiącu albo dwóch, znalazłszy się w sytuacji niedoboru czytelniczego (brak kasy i brak nowych książek do czytania), polazłem do koleżanki Magdy, wysępić coś fajnego. Ja wchodzę, zagajam, patrzę a ona mi cholerny Empirowy Fajans w dłoń wciska i mówi, że dobre i żebym koniecznie. Honorowy chłopak jestem i ciężkim słowem kobiety nie urażę więc wziąłem tą cholerną cegłę do pokoju i z delikatnym odruchem obrzydzenia (nie ma kurde najemników) zacząłem toto czytać. Po 10 stronach byłem stracony dla świata i chociaż jeszcze nie wiedziałem, to już zacząłem przeczuwać, że po lekturze nic nie będzie takie samo jak wcześniej. No i faktycznie - nie było.
Empirowy Pasjans przyjąłem w dawce homeopatycznej czyli na raz - siadłem i przeczytałem, nie robiąc przerw. No i się zaczęło polowanie na Łysiaka, z nagonką w postaci moich kolegów i koleżanek podobnie od lektury uzależnionych. Niestety - trafiłem na czas niedobry gdyż w roku 1991 Łysiak był w księgarniach tak powszedni jak stokrotka za kołem podbiegunowym. A na zakupy u stolikowców nie było mnie stać. Cierpiałem tedy męki narkomana odstawionego od ulubionej używki i czekałem na sposobniejszą chwilę. Po paru miesiącach zaczadziłem się Carollem, potem Kingiem oraz kilkoma innymi twórcami grozy (Masterton też tam był) i Łysiak z racji niewystępowania w najbliższym i nieco dalszym otoczeniu, poszedł w odstawkę i lekkie zapomnienie. Znaczy, żebyśmy się źle nie zrozumieli - dalej zaczytywałem się Konkwistą ale zdając sobie sprawę z tego, że i tak niczego jego autorstwa kupić nie mogę, skoncentrowałem się na innych lekturach (aczkolwiek po dziś dzień nie mogę pojąć dlaczego mniej więcej w tym czasie nie kupiłem przydybanego w księgarni Najlepszego i pewnie ta zagadka pozostanie nierozwiązana do końca dni moich - pewnie pijany byłem).
Skracając ten przydługi wstęp, przejdę do trzeciego spotkania pierwszego stopnia z twórczością Łysiaka. Otóż na drugim roku studiów do naszego doborowego grona akademikowych niszczycieli wątrób przyplątał się przedziwny facet z wąsem. Wyglądał mi na jakiegoś wiecznego studenta, roztaczał dokoła siebie pogięty klimat i epatował ekscentrycznymi zachowaniami. I był na tyle powalony i zakręcony, że znakomicie wpasował się w naszą grupę omułków i przygłupów. Był to nieoceniony kolega Lechu M. (i nie nazywajcie go Lech, bo przywali ze łba i poprawi z kujawiaka). Który to kolega, nie dość, że nałogowo słuchał Kaczmarskiego, to na dodatek posiadał na półce kilka książek Łysiaka. I któregoś dnia, w trakcie dyskusji na temat autorów różnych, z wrodzoną sobie delikatnością zagaił: nie czytałeś Dobrego? To ty chyba jakiś popierdolony jesteś. Po czym wręczył mi owego Dobrego, przykazał coby go nie usmarować margaryną albo dżemem i poszedł do swojego pokoju (spotkanie miało miejsce w miejscu klasycznym czyli w kuchni akademikowej). A ja wziąłem Dobrego, postawiłem przed sobą talerz jakiejś ohydnej odgrzanej puszkowiny (wszak słowa nie było o upapraniu książki mięsem) i zacząłem czytać. No i znowu mnie ogarnął amok - lekturę skończyłem około 5 nad ranem i zacząłem chytrze przemyśliwać jakby tu Lechowi podciągnąć następnego Łysiaka ale tak, żeby go nie obudzić (Lecha, nie Łysiaka). Bo Dobry był bardziej niż dobry. Natomiast dwie następne rzeczy, które mi nieoceniony Lechu podrzucił, zadały mi klasycznego gnadensztosa[1]. Perfidny kolega zaczął od strzału między oczy a potem poprawił kopem w jaja. Strzałem między oczy były Wyspy Bezludne. Jeżeli miałbym wskazać jedną książkę, która wywróciła mój światopogląd na nice, to bez wahania wyciągam palec w kierunku Wysp Bezludnych.
Wyspy były kolejną książką Łysiaka przyjętą homeopatycznie - skończyłem lekturę o 6 nad ranem i nigdy wcześniej ani nigdy później żadna książka mną tak nie wstrząsnęła. A, pal licho męską dumę - Wyspy były drugą w moim życiu książką, przy której się popłakałem (pierwszą byli Chłopcy z Placu Broni). A konkretnie popłakałem się w trakcie lektury przedostatniego rozdziału 'Kismet' - piwo dla tej osoby, która wskaże w którym miejscu łzy mi się rzuciły do oczu (wbrew pozorom to prosta zagadka).
Dobra - dosyć rzewnych historii. Po lekturze Wysp, przez tydzień chodziłem na miękkich nogach i wiedziałem, że Łysiak z siłą wodospadu wszedł do grupy moich absolutnych faworytów literackich.
A gdy wydawało mi się, że już nic mnie nie zaskoczy, złośliwy Lechu wcisnął mi w ręce MW (z domu w międzyczasie przytargał albo wytorturował od niesolidnego pożyczającego egzemplarz). No i znowu się zaczęła całonocna jazda. Skończyłem w okolicach 6 nad ranem (to już się nudne staje) i po raz kolejny Łysiak pozostawił mnie w stanie obłąkańczego dygotu. Trzy rozdziały: I pogrzeb, który zaiste przytłacza krajobraz (Kossak), Pejzaż z lustrem i świecą (de La Tour) i Kuter (Radziwill) oraz ostatnie wersy zakończenia spacyfikowały mnie dokumentnie i pozostawiły po sobie połacie rozoranego mózgu a reszta dopełniła jedynie dzieła zniszczenia. Chyba jeszcze nigdy nie odebrałem książki tak emocjonalnie (oprócz wzmiankowanych Wysp Bezludnych i Chłopców z Placu Broni). A później to chyba tylko Mistrz i Małgorzata oraz Homo Faber tak mną sponiewierały.
No i zaczęło się polowanie na Łysiaka na poważnie. W ciągu kolejnych 10 lat praktycznie skompletowałem całą jego twórczość i tylko nieliczne pozycje oparły się mojej żądzy posiadania - elementem zaporowym była tylko i wyłącznie cena. Nie było po prostu mnie stać na wydanie 100 złotych (albo i więcej) na jedną książkę a i czas był nie najlepszy (kredyt mieszkaniowy się z człowiekiem nie pieści). Kilka ataków szału i nieoglądania się na wydatki zaowocowało co prawda pierwszymi czterema tomami Malarstwa Białego Człowieka (po 120 zł sztuka na Koszykach, w dalszym ciągu nie mam pozostałych czterech tomów), Asfaltowym Saloonem (70 zł w antykwariacie i na dodatek któregoś dnia próbując wydobyć egzemplarz spomiędzy innych książek naderwałem grzbiet) i tylko MW (ze starszych rzeczy) stawiało zaciekły opór. Nikt nie kwapił się ze wznowieniem a pierwsze dwa wydania, w stanie kompletnego złachania, bukniści oferowali za skromne 90 złotych - lubię używane książki ale nie aż tak używane. No i bolało mnie bardzo, że MW nie mogę nijak posiąść. Raz nawet mało brakowało żebym się złamał, bo stolikowcy oferowali umiarkowanie zdewastowany egzemplarz za nędzne 80 zł ale akurat nie miałem przy sobie wystarczającej gotówki a do bankomatu był hektar. No i traf chciał, że dnia następnego po tej próbie zakupu, poczłapałem na Koszyki. Wystawiacie sobie chyba moje zdumienie gdy oczy me modre ujrzały wyczekiwane i wymodlone u Boga nałogowych czytaczy wydanie trzecie. Popełniło to wydawnictwo Nobilis, na Koszykach chcieli ode mnie tylko 55 złotych (minus 10% rabatu dla dobrego klienta) no to jak mogłem nie wziąć. Wziąłem. I w ciągu niecałych dwóch dni przeczytałem.
Percepcja zasadniczo nieco inna niż za pierwszym razem bo od tamtej pory było już choćby Malarstwo Białego Człowieka, w którym Łysiak mocno rozwinął niektóre motywy z MW, aczkolwiek większość tekstów nie utraciła nic ze swojej smakowitości. Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą o co w MW chodzi, słów kilka objaśnienia. Otóż Łysiak wybrał spośród swoich ulubionych obrazów kilkanaście płócien/desek i napisał o nich 14 przepięknych rozdziałów. Naiwnością oczywiście byłoby sądzić, że odbyło się to w prosty sposób, typu: na obrazie A widzimy gołą babę, która symbolizuje naturę i półnagiego faceta, który symbolizuje kulturę. Obok siedzi smutny pies, który niczego nie symbolizuje ale za to fajnie wygląda. Technika bogata, impasty, sfumato, perspektywa linearna i anamorfoza. Dzieło stanowi szczytowe dokonanie artysty. Amen. Łysiak za inteligentny jest na popełnienie nieczytalnego gniota w stylu akademickim. To nie w jego stylu. Każdy z 14 rozdziałów to zupełnie inna stylistyka pisania (stąd problemy ze sklasyfikowaniem tej formy literackiej - fanatyczni czytelnicy nazwali kiedyś te teksty 'łysiakami' i przy tej nomenklaturze pozostanę). W Zabójcy bajek mamy coś na kształt kawałka sensacyjnego, Katedra w piekle i Człowiek w żelaznej masce to czystej wody science fiction a Zbrodnia i kara to dialog dwóch osób stworzony z umieszczonych naprzemiennie cytatów wziętych z ich pamiętników. Każdy rozdział to perełka stylistyczna, tematyczna, erudycyjna, edukacyjna i dopiszcie sobie co tam tylko chcecie. Obrazy stanowią dla Łysiaka pretekst do snucia opowieści na tematy uniwersalne, dzięki czemu nie dostajemy drewnianego wywodu a żywą, skrzącą się intelektem historię. Czyta się to cudownie i, niestety, błyskawicznie. Bo MW, podobnie jak większość rzeczy Łysiaka, uzależnia, wciąga i nie chce wypuścić. Ja nie znajduję w tej książce żadnych słabych momentów, choćbym nawet chciał, to nie potrafię. Polecam z całego serca i życzę, żeby MW dostarczyło mi podobnych wzruszeń, jakich dostarczyło mnie.
Jest jednak jeden mankament, i to poważny. Nie jest związany z warstwą literacką a z oprawą wizualną. Na pierwszy rzut oka wszystko zdaje się być w porządku: twarda oprawa, porządny papier, wyraźny druk i jest to standard do którego nas już w przypadku Łysiaka przyzwyczajono. Ale jest jeden, moim zdaniem, bardzo poważny, skandaliczny wręcz, zgrzyt. Otóż wydawca we wstępie chwali się, że w stosunku do wydania I i II jest trzy razy więcej barwnych reprodukcji. No i tym razem życie zadało kłam przysłowiu 'od przybytku głowa nie boli'. Boli, i to bardzo. O ile w poprzednich wydaniach reprodukcje nie były może wydrukowane perfekcyjnie, to przynajmniej dla każdego obrazu zarezerwowano jedną stronę (mniejsze płótna upychano po 2 na stronie ale memoria u mnie fragilis i głowy za to nie dam). Dość powiedzieć, że w trakcie lektury można było obcować z opisywanym dziełem w sposób zadowalający. W wydaniu obecnym, edytor poupychał na każdej stronie po 2 lub, o zgrozo, 3 reprodukcje, co czyni je maksymalnie nieczytelnymi. Tylko 'Maria z dwoma płomieniami' George de La Toura 'załapała' się na pełną stronę. Na pozostałych barwnych kartach straszą mikroskopijne obrazki, które nie mają tej siły a poza tym są niewyraźne. A przecież o to, do cholery, chodzi w tej książce żeby sobie lekturę przerywać od czasu do czasu i chłonąć te cudne malunki. Nie da się. I tak Bogiem a prawdą zaczynam żałować, że jednak nie skusiłem się na jedno ze starszych wydań. Co oczywiście nie znaczy, że dnia któregoś (może po podwyżce) sobie go nie kupię - w mojej biblioteczce sporo dubli więc dlaczego Łysiaków nie miałoby być dwóch? Zobaczymy. Z czystym sumieniem zapraszam do lektury. Kończąc temat MW zrobię coś, co mi Autor i wydawca, mam nadzieję, wybaczą. Tutaj możecie znaleźć najlepszy kawałek jaki, moim zdaniem, kiedykolwiek napisał Łysiak. Jest to rozdział 7 pt. 'Kuter' - panowie, jeżeli macie akurat depresję albo złe dni, to nie czytajcie tego. Mówię najzupełniej poważnie. Faceta w dole może poważnie zdewastować.
Korzystając z okazji, że pociągnąłem o Łysiaku już 3 i pół strony, krótko napiszę o dwóch rzeczach jego autorstwa, które sobie w ciągu ostatniego miesiąca powtórzyłem.
'Szachista' to historia rajdu Brytyjskich komandosów na kontynent mająca na celu porwanie Napoleona. We wstępie Łysiak pisze, że całość oparta jest na Memuarze Bathursta - dowódcy tej wyprawy. Ile w tym prawdy jest, to ja nie wiem i od wpadki z purpurowym srebrem (Milczące Psy), w które to srebro przez moment wierzyłem (nie wiem, czy to moja naiwność czy jego sugestywność), nie biorę niczego sensacyjnego w jego wydaniu na wiarę. Ale abstrahując od tego, czy jest to historia oparta na faktach czy na wyobraźni autora, mogę ją z czystym sumieniem polecić. Wartko, potoczyście opowiedziana 'komandoska' historia ustatysfakcjonowała mnie po raz kolejny.
'Asfaltowy saloon' to jedna z pierwszych książek Łysiaka i opowiada o wspólnym rajdzie Autora i jego przyjaciela, Jarka Chlebowskiego, po Stanach. Kolejne odwiedzane przez podróżników miejsca są znowu dla Łysiaka pretekstem do snucia opowieści o mniej lub bardziej znanych fragmentach Amerykańskiej historii. Podczas lektury czuć, że stylistycznie nie jest to jeszcze 'ten' Łysiak, trochę tam nieporadności i chropowatości, brak płynnego rytmu ale i tak czyta się to dobrze. I chociaż Asfaltowy nie należy do mojej czołówki, to również mogę go polecić. Choćby po to, żeby zobaczyć jak przez ostatnie 20 lat Stany się zmieniły. To też może być pouczające.
Na razie dosyć Łysiaka, bo się rozgadałem jak jaki rezoner. Dokonamy zatem płynnego przejścia na dosyć nową książkę, która jest jakimś przebojem wydawniczym ostatnio. Mam na myśli 'Kod Leonarda da Vinci' autorstwa Dana Browna.
Będzie dygresja. Z 15 lat temu Kościół dostał drgawek na widok 'Ostatniego kuszenia Chrystusa', 10 lat temu do amoku doprowadził wiernych odważny dystrybutor, który chciał puścić w kinach 'Księdza', 5 lat temu do białości rozpaliła parafian wieść o tym, że satanista Smith nakręcił 'Dogmę', której nie oglądaliśmy ale jest, proszę pana, pogańska, szatanowska, obrazoburcza i się nie zgadzamy. A książka Browna sprzedaje się w najlepsze bez słowa sprzeciwu ze strony hierarchów kościoła i wiernych. Nie wiem, czy jest to potwierdzenie tezy, że sobie odpuścili czy raczej tego, że Polacy to w większości półanalfabeci ze wstrętem do drukowanego w formie odmiennej od gazety codziennej. Stawiam na to drugie. Bo po odwróceniu ostatniej strony książki, zastygłem w zdumieniu. Takiego ładunku herezji moje ateuszowskie oczy dawno nie widziały. Chrystus jako normalny, zdrowy facet, który co prawda po wodzie chodził ale i z kobietą ten tego. I na dodatek z Magdą Magdaleną. Noż żywcem 'Ostatnie kuszenie' i nikt nie protestuje. Masoni, Templariusze i Zakon Syjonu kontra Watykan i Opus Dei a na dodatek ci ostatni od przemocy i zbrodni nie stronią. Feminizm i New Age w dużym stężeniu. Święty Graal nie jako kielich, z którego pito na Ostatniej Wieczerzy i do którego Józef z Arymatei zebrał krew Chrystusa lecz jako... Nie, tego nie powiem, bo to by było zdradzanie treści książki. Gnostyckie ewangelie jako nośniki treści prawdziwych kontra Ewangelie Biblijne, które są bajką dla tłumów. No wali Brown z ciężkich dział a tu w telewizji i w prasie cisza. Cud mniemany.
Trochę się oczywiście zgrywam, bo w dobie obrazków książka nie stanowi zagrożenia dla nieśmiertelnych dusz ale coś jest na rzeczy. O czym jest Kod? Fajnie napisany kryminalny kawałek z gęstym farszem spiskowym. Ofiarą morderstwa popełnionego w Luwrze pada jego kustosz Jacques Sauniere. Policja znajduje dokoła ofiary kilka mniej lub bardziej zakonspirowanych dziwnych śladów. Ślady są mętne i bardzo pokręcone ale mundurowi rzucają się na nie jak sępy na padlinę. A że na dodatek ofiara przed śmiercią napisała nazwisko przebywającego aktualnie w Paryżu Amerykańskiego historyka, sprawa zdaje się być prosta. Jasne, toż od razu widać, że to kalambur mający głębszy cel a nie wskazanie sprawcy. Bo jakby denat chciał wskazać sprawcę, to by napisał: postrzelił mnie śmiertelnie duży, muskularny albinos powiązany z Opus Dei a nie bawił się w zgadywanki (przyznam, że ten kawałek mnie mocno rozśmieszył, bo policja zachowuje się jak stado inteligentnych inaczej bałwanów). Rzecz jasna żabojady wywlekają Roberta Langdona (owego historyka) z betów i targają do Luwru licząc, że na miejscu zbrodni coś mu się w mózgu zrobi i się sypnie. Oczywiście wiadomo od razu, że to nie on kropnął kustosza i że w pozostawionych wskazówkach jest zakodowany klucz do tajemnicy, którą będziemy wraz z bohaterami książki odkrywać w trakcie lektury. Dobra, wystarczy bo ja tu nie od streszczeń jestem.
Książkę się czyta kapitalnie (568 stron w dwa dni) i mamy w niej wszystko, co moim zdaniem, powinno się znajdować w dobrym czytadle. Tajne spiski, zakony, bractwa, rozhukana spiskowa teoria dziejów, tajemnica pogania tajemnicę, kilka trupów, kilka pościgów samochodowych, kilka strzelanin i cała masa łamigłówek. Do tego kilka łyżek erudycyjnego wypełniacza (abstrahuję od tego czy jest to wypełniacz prawdziwy i potwierdzony przez szacownych historyków), trochę ciekawostek z różnych dziedzin (malarstwo, religioznawstwo, matematyka, historia), kilka ciekawych hipotez (i trąca mnie czy są to hipotezy mające sens czy też nie). Wszystko razem daje bardzo przyzwoitą mieszankę. A do tego autor lepi owe hipotezy w tak inteligentny sposób, że całość sprawia wrażenie logicznej i mocno prawdopodobnej historii.
Znawcą doktryn religijnych nie jestem, historię znam pobieżnie, gnoza mi się kojarzy z horrorami a Święty Graal bardziej z Monty Pythonem niż świętym naczyniem - pewnie dlatego szlag mnie podczas lektury nie trafiał (bo podobnież kupa bzdur w tej książce się znajduje) i miałem dzięki Brownowi kilka miłych godzin. Ruszam na poszukiwania jego pierwszej książki (Anioły i demony) a wszystkim tropicielom spisków polecam Kod Leonarda. Przyjemne czytadło. A jak się je potraktuje właśnie jako czytadło a nie poważną rozprawę naukową, która ma coś udowadniać, to jest jeszcze przyjemniej. Zaś ci co mają Kod skopać, to i tak go skopią. Mogę się o to założyć. Boć to zamach na wiarę. Zupełnie jakby prawdziwą wiarą mogła zachwiać akurat ta książka. O, i doniesienie z ostatniej chwili - okazało się, że jestem głupawym czytelnikiem, któremu do zasymilowania treści trzeba ją kilka razy powtórzyć. Jako że maturę kupił mi Ojciec na bazarze a dyplom sobie sprawiłem w internecie, zawsze to wiedziałem. I nawet mi nie jest z tego powodu przykro. Tępawo i głupawo polecam.
Wiecie co? Ową aktualizację tworzyłem przez dwa wieczory. Z zaplanowanych 17 książek dałem radę opisać ćwiartkę a już jest prawie 6 stron w Wordzie. Dlatego resztę dokończę w czasie dogodnym. Do poczytania.
[1] Czasami używam tego słowa. Zaczerpnąłem je z Mechanicznej Pomarańczy wersja R. Gnadensztos oznacza to samo co kupdegras ale nie w znaczeniu ciosu łaski. Bardziej chodzi tu o nokaut. Tyle, że brzmi bardziej szpanersko i knajacko.