18-05

No i tak właśnie naradza się (ciekawym czy jest takie słowo) nowa, świecka tradycja. Czyli najpierw dykteryjka a potem słów kilka na okoliczność lektury ubiegłotygodniowej.

Dzisiejsza dykteryjka będzie sprytna, bo złożą się na nią dwa kawałki. Pierwszy kawałek dotyczy nowego patentu. Inżynierowie z petrobudowy... znaczy się z Microsoftu mieli goń myślową i wymyślili bezmyślnik. Znaczy nie, wymyślili internet w kiblu. Zaprojektowali mianowicie toaletę, która wyposażona będzie w płaski monitor, bezprzewodową klawiaturę i szerokopasmowy dostęp do Internetu. Nie znamy, niestety, parametrów spłuczki, muszli klozetowej ani umywalki ale wierzyć pozostaje, że oprzyrządowanie nie będzie pochodzić z Koła i nasz Minister Finansów Ulubiony Jedyny i Niepowtarzalny i Taki Super, Ekstra i W Ogóle Grzegorz Śladu Stóp Jego Całować Niegodnym Kołodko nie zablokuje ekspansji firmy z Redmond na nasz rynek. Uffff..... zdanie-monstrum, ale takie lubię. Wyobrażacie sobie - wy, kibel i niezmierzone zasoby internetu. Słowo surfowanie nabierze całkowicie nowego wymiaru i znaczenia. Chylę czoło przed kreatywnymi z Microsoftu - panowie, jesteście wielcy.

Druga dykteryjka będzie nieco dłuższa gdyż opowiem wam krótko, jak skończył się mój pierwszy wyjazd rowerowy do Wawy.

Nożesz kurwa mać, czy ci chujowie czytają moją stronę i zaczajają się na mnie po to tylko, żeby mogli o sobie kilka dni później poczytać? Ja wiem, że to może trącać paranoją i mitomanią ale kolejne rozpoczęcie sezonu rowerowego miałem tak atrakcyjne, jak seks po pijaku z niechętnym, przed chwilą obudzonym lwem. Ale po kolei, po kolei.

Otóż w sobotę ostatnią postanowiłem, że skoro mam ją od początku do (prawie) końca wolną, to grzechem byłoby spędzić ją na knurzeniu[1] w domu. Odziałem się więc sportowo, nie bez problemów wciągnąłem moje wietnamskie trampki do jazdy[2] na stopy i naparłem na pedały. Chyże kółka poniosły mnie najpierw w okolice Łazienek, następnie na Wiejską, potem na prounijny festyn na Starym Mieście (uczestnicy tego spędu zachowywali się w taki sposób, że miałem tylko jedno skojarzenie - bydło. Wszystkich normalnych uczestników tej fety przepraszam). Festyn mi się szybko znudził więc pognałem na Dworzec Chaosu pożegnać wyjeżdżającą koleżankę, następnie pomknąłem na Pola Mokotowskie (wiem, że to jest Pole Mokotowskie ale do plurala przyzwyczaiłem się tak bardzo, że raczej go nie dam rady wyrugować ze słownika) gdzie zasiadłem na moment przy stoliku w Merlin i napiłem się wody.

Problem podczas całego prawie kursu polegał niestety na tym, że zaczęły mi się odzywać (i to dość mocno) kolana. Rypały mnie tak bardzo, że nie czułem nawet bólu skatowanych pośladków. Tak więc po dojechaniu na Pola Mokotowskie i wykonaniu jednego, symbolicznego kółka po ich połowie stwierdziłem, że czas do domu.

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać - kolana rwą na maksa, godzina 19 się zbliża (a więc za chwilę zdradliwy półmrok otuli ulice) a dom daleko. Co było robić - wsiadłem na rower i tak pół idąc, pół jadąc telepałem się do Piaseczna. Pierwotnie w planach miałem przejazd przez Ursynów i Las Kabacki i wyskoczenie na ul. Energetyczną, co pozwoliłoby ominąć mi całą tą popieprzoną Puławską. Niestety, bolące kolana były do tego stopnia uciążliwe, że postanowiłem nie nakładać drogi i wrócić ulicą. Błąd.

Mając świeżo w pamięci wypadek, któremu uległem w sierpniu (no, może nie od razu wypadek - wjechał we mnie i w mój rower Mercedes, ale jako twardy chłopak wyszedłem z zajścia prawie bez szwanku. Bo dziurki w łydce nie liczę jako obrażeń, przy takim zajściu), większość trasy pokonałem tyłami albo chodnikiem. No ale od Karczunkowskiej chodnikiem jechać się nie da. Siłą faktu wychynąłem nieśmiało na Puławską i maksymalnym bokiem pobocza skradałem się do domu. Udało mi się w ten niepostrzeżony sposób przejechać jakiś kilometr, minąłem tablicę kończącą Wawę (hm... słabo to trochę brzmi ale niech zostanie), trochę się zamyśliłem i zamiast poboczem zacząłem jechać prawą krawędzią prawego pasa (tak Bogiem a prawdą, to jechałem po linii) a tu jak coś się nie zacznie o mnie intymnie ocierać.

No ja pierdolę - tak się wystraszyłem, że o mały włos a bym stolca zapodał centralnie w pantalony. Bo to był pieprzony pekaes. Kierowca się widno zamyślił podobnie jak i ja, bo nosiło go po pasie, jak kurwę po Pigalaku. I podczas tego noszenia, wyobraźcie sobie, zniosło go prawie centralnie na Waszego Ulubionego Grafomana. Tak oceniam, że jakbym odbił w prawo o pół sekundy później, to ten pierdolony psychopata za kierownikiem, przerobiłby mnie na psychodeliczne rizotto.

A w ciągu tej pół sekundy, gdy odbijałem ostro na prawo, stały się rzeczy następujące: serce mi się zatrzymało po czym ruszyło ale 15 razy szybciej niż normalnie i od tego ciśnienia zatętniło mi w uszach, pociemniało przed oczami a na piersi usiadł pajtonowski szesnastotonowy ciężar. Następnie nadnercza wpompowały w krwioobieg trzy litry adrenaliny, co jest dosyć przyjemne ale bez przesady. Włosy na całym ciele zjeżyły się w dosyć irytujący sposób, ciało pokryła gęsia skórka a wątroba (chyba) zaczęła zapodawać w krew jakieś kompletnie popieprzone ilości paliwa. No poczułem się jak Daniel Bondaree aktywujący swój koprocesor bojowy i przechodzący w stan alertu bojowego.

Po jakichś dwóch sekundach organizm osiągnął podręcznikowy niemalże status walka/ucieczka. Wybrałem walkę. Kolejnych kilkudziesięciu sekund nie pamiętam prawie, bo mgłę jakby taką miałem przed oczami zaś mózg regresywnie przestawił mnie w stan totalnego dzikusa, który ma tylko jeden cel - skrzywdzić. No i zacząłem tego kierowcę gonić, bo chociaż miałem mroczki przed oczami a we łbie bałagan, to byłem w stanie wykombinować, że będzie brał na pobliskim przystanku pasażerów. Faktycznie - brał.

Bijąc chyba rekord trasy i wyprzedzając kilka samochodów (no dobra, przesadzam ale jak już kiedyś powiedziałem - kronikarza rzeczą ubarwiać) dojechałem do przystanku przy Auchan, zaparkowałem rower na wiacie, łokciami przepchnąłem się przez ludzi oczekujących na zakup biletu uprawniającego do przejazdu do jakiegoś Pierdziszewa Górnego albo innej wichury, wtargnąłem do autobusu i z odległości jakichś 2 metrów rozpocząłem kulturalną inaczej rozmowę z kierowcą.

(Hm.... normalny człowiek, bez gadania przyjebałby takiemu kierowcy z krótkiego łba w twarz, poprawił pięścią, trzy razy szturchnął z kujawiaka w żebra po czym skoczyłby jeszcze, dla utrwalenia lekcji z raz czy dwa na głowę i odjechał do domu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku no ale ja jestem kulturalny i przez swoją głęboce humanistyczną postawę zadaję kłam obiegowym opiniom, według których duzi, łysi i wytatuowani faceci to skurwysynowie, bandyci, chuligani i zwykłe szumowiny, które, jako wrzód na zdrowej tkance społeczeństwa, jako takie powinny być wypieprzone poza nawias tegoż. Stawiam piwo komuś, kto wyprodukuje dłuższe zdanie.)

Właśnie: zamiast mu jebnąć, ja zagaiłem kulturalnie (wokal mój osiągnął jakieś 100 decybeli): ty k... zaj...., nudzi ci się na drodze? Chcesz kogoś zł.... pier..... zabić? Kierowca, nieco zbity z pantałyku (młody leszczyk) wykrztusił: ale o co panu chodzi. Dwornie odryczałem: o co mi k.... chodzi? O CO MI K.... TWOJA CHODZI??? A co ty ch...., ślepy jesteś? Przed chwilą mnie mało nie przejechałeś a teraz się k.... jeb.... pytasz o co chodzi? Co ty? Ludzi k.... p.... w d..... na drodze nie widzisz....

I ryczałem w podobnej estetyce przez kolejną minutę, przy okazji bryzgając na wszystkie strony śliną (a może to piana już była?). Kierowca chyba skojarzył, że jak coś powie, to może mu się stać krzywda więc przezornie milczał i nie zadawał już durnych pytań. Pasażerowie patrzyli na mnie lekko zszokowani, wsiadający zaczęli się prawie tratować, podejmując skazane z góry na niepowodzenie (skazane, bo z tyłu napierał tłum żądny atrakcji czyli krwi) próby oddalenia się od ewidentnego psycha. No mówię wam - istne jasełka. W sumie spicz mój nie trwał dłużej niż minutę. Jak już zakończyłem, to niezbyt delikatnie usunąłem sobie widownię z drogi, wyszedłem z autobusu, wsiadłem na rower, splunąłem z obrzydzeniem przed autokar, głosem z krypty wycedziłem na odjezdne: w dupę jebany skurwysyn i odjechałem. No bo co tak sam będę sobie stał?

Opisana powyżej historia jest w 100% prawdziwa ale mając na uwadze, że czyta mnie czasami młodzież, ocenzurowałem ją mocno. Bo w rzeczywistości mowa, którą wstawiłem kierowcy autobusu składała się z przekleństw w jakichś 85-90%. I w sumie dobrze, że się wybluzgałem, bo dzięki temu agresja zeszła ze mnie niczym powietrze z przekłutego balonu i jak jechałem do domu, to mi się już prawie nogi nie trzęsły. Nie miałem również ochoty nikogo uderzyć.

I teraz już mnie tylko jedna rzecz zastanawia - ile jeszcze wody musi w Wiśle upłynąć, żeby Polscy kierowcy przestali być na drodze chamami i skurwysynami czystej wody, żeby zaczęli za kierownicą myśleć, szanować innych i być po prostu ludźmi a nie jakimś użasnym bydłem.

Dobra - miała być dykteryjka krótka a tu prawie trzy strony bluzgów. Kończę więc, tradycyjnie już przydługi wstęp i przechodzę do kącika kulturalnego, bo zaczyna to wszystko przypominać dowcip o bosmanie: no kurwa mówię wam chłopaki, ja pierdolę, lezę sobie, kurwa, tą jebaną ulicą, patrzę kurwa a tu na, kurwa, rogu panie lekkich obyczajów stoją.

W ubiegłym tygodniu czytało mi się dziwnie: z 3 przeczytanych rzeczy tylko 1 poszła w całości, jedna w wyselekcjonowanych kawałkach a przy jednej padłem w połowie i nie dałem rady brnąć dalej. No ale po kolei.

Zacząłem od drugiej książki Wagnera z cyklu Kane - mam na myśli Krwawnik. Ponieważ tydzień wcześniej szarpnął mi się nieco dłuższy fragment o barbarzyńcach, to dzisiaj tylko króciutko streszczę: Kane przy pomocy tajemniczego pierścienia z krwawnikiem budzi ze snu pradawną, potężną moc. Przy jej pomocy chce pokonać dwa zwaśnione księstwa? królestwa? i zostać cesarzem czy innym potężnym władyką. W tym celu knuje strasznie, doradza na dwa fronty, mataczy, mąci i na 62 pytania odpowiada: nie pamiętam. Całość ocieka krwią i fragmentami ludzkich ciał, jest kilka sympatycznych bitew, trup się ściele gęsto, główny bohater zarówno fechtuje, jak i używa owej mocy, dzięki czemu mamy kilka pokazów fajerwerków oraz promienie lasera przecinające nocne niebo. Mamy też Niespodziankę, gdy okazuje się, że tak naprawdę to Kane jest manipulowany przez ową moc (no co za zaskoczenie). Jest kupa dobrej zabawy - czytadło akurat na dwa dłuższe, wolne wieczory. Ale ostrzegam - jak kogoś sword&sorcerry nie bawi, to niech sobie Kane'a odpuści z czystym sumieniem. Nie znajdzie tam bowiem nic odpowiedniego dla siebie - sorry, to nie Dostojewski.

I jeszcze słówko na koniec - normalnie nie przepadam za fantasy i z rzadka znajduję w nim coś, co jest w stanie mnie poruszyć (ostatnio na przykład Tigana) ale proste jak cep historie o morderczych barbarzyńcach wchodzą mi koncertowo. Chyba coś jest w tych moich kawałkach z ubiegłego tygodnia o tęsknocie do prostych zasad - mocniejszy zwycięża, słaby staje się nawozem a miecz jest naprawdę silniejszy od pióra.

Jak skończyłem Wagnera, to postanowiłem sięgnąć po zbiór opowiadań Lovecrafta pt. W Górach Szaleństwa gdyż wydało mi się, że będzie on w stanie podtrzymać klimat, w którym tkwiłem po lekturze przygód rudego dusiciela. Ale zanim rzeknę coś o książce, słów kilka o autorze.

Nie ma chyba szanującego się fana sf i horroru, który by nie słyszał o Howardzie Phillipie Lovecrafcie. Nawet jeżeli nie bezpośrednio o nim, to nie ma szans, żeby nie zetknąć się gdzieś z szalonym Arabem, Abdulem Al-Alhazredem lub z jego książką: Necronomiconem. Dunwich, Arkham, Miskatonic - nic nie brzęczy? No to może Cthulhu? Shub-Niggurath? Noooo, wiedziałem że na quake'owców zawsze można liczyć. Ten duży skurwiel, którego wykańczamy pod koniec Quake 1 to właśnie Shub-Niggurath, rezydent lovecraftowego bestariusza. Czy może raczej panteonu bóstw.

Nie będę się rozpisywał za bardzo o mitologii stworzonej przez H.P.L. bo wbrew temu, co krzyczą jego fanatyczni wyznawcy, nie jest ona wcale ani taka rozbudowana, ani taka bardzo bogata. Jest za to bardzo mroczna i sugestywna chociaż teraz nie wywiera na mnie już takiego wrażenia jak 5-6 lat temu.

Moje pierwsze spotkanie z Lovecraftem było zupełnie niespodziewane i niezaplanowane. Łaziłem sobie, w ogólniaku jeszcze będąc a może nawet w schyłkowej podstawówce, po miejskiej bibliotece publicznej gdy w oczy rzucił mi się niepozorny zbiór opowiadań: Zew Cthulhu. Co było robić - wziąłem. I to dosłownie. W myśl pokrętnej logiki, według której kradzież chleba i książki nie hańbi, bezczelnie przywłaszczyłem sobie własność publiczną. Wstyd mi z tego powodu niepomiernie a na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że wtedy naprawdę była to rzecz nie do dostania (było to grubo przed 1989 rokiem i książki się autentycznie 'załatwiało') a ja od zawsze byłem uzależniony od książek.

No i przywlokłem ten Zew do domu, siadłem, zacząłem czytać i przepadłem. Zassało mnie na całego i na punkcie Lovecrafta regularnie zwariowałem. Co prawda większość opowiadań była budowana na podstawie podobnego schematu, czyli narrator odkrywa jakąś mroczną i koniecznie plugawą, bluźnierczą oraz odrażającą tajemnicę. Niczego nie mówi się wprost, są jedynie sugestie niewypowiedzianej grozy oraz horroru wykraczającego poza ludzkie zmysły. Na koniec narrator ginie, znika bez śladu albo wariuje. Wszystkiemu winne są pewne odrażające pomioty spoza czasu i przestrzeni. Koniec. No proste to było jak cep ale podobały mi się mroczne klimaty, to jak L. buduje ciężki klimat opowiadania, jak zagęszcza dokoła bohaterów grozę i takie tam klasyczne atrybuty z arsenału każdego szanującego się twórcy opowieści grozy. I na dodatek wszystko takie 'gotyckie' było. No się czytało po prostu. Wszelkie głosy o tym, jakoby L. był grafomanem strasznym, gromiłem pryncypialnie albo puszczałem mimo ucha.

Zrozumiałym stanie się więc dla Was mój entuzjazm, jaki okazałem pewnego pięknego dnia roku 1994 gdy wydawnictwo SR postanowiło wydać cykl opowiadań H.P.L. Na pierwszy ogień poszedł Dagon, następnie Reanimator i kolejne. Kupowałem i połykałem w dzień, chociaż już wtedy coś mi zgrzytało. Nie wiedziałem jeszcze co, bo ta wiedza przyszła dużo później. Tak gdzieś w okolicach roku 2000. Doszedłem wtedy do wniosku, że L. w nadmiarze szkodzi. Po prostu czytając jedno, dwa opowiadania, nie widać ich słabizn, mielizn logicznych i schematycznego, powtarzającego się języka. Jak się zasiada do zbioru, w którym opowiadań jest 10-15, to wszystkie te słabości widać jak na dłoni.

Jak rzekłem, podstawową wadą są mocno schematyczne fabuły, które na początku, z gorliwością neofity, przełykałem bezkrytycznie i bezrefleksyjnie. Granie na tych samych kalkach jest jednak męczące, no bo ile można w kółko czytać o Necronomiconie, szalonym Arabie i o tajnej skrytce na Uniwersytecie w Miskatonic?

Dalej: język. No koszmarny jest, zaś na dłuższą metę najzwyczajniej niestrawny. Maksymalna afektacja i emfaza, wszystkie te 'odrażające', 'plugawe', 'bezbożne' i 'bluźniercze' katują czytelnika strasznie. Barokowe zdania, mnóstwo epitetów, homeryckie porównania, operowanie głównie rozbuchanym opisem, szczątkowe dialogi - wszystko to jest bardzo męczące.

I chociaż nie sposób odmówić Lovecraftowi stałego miejsca w panteonie tuzów horroru, to jednak trzeba sobie śmiało powiedzieć jedną rzecz - wiedział co chce napisać ale nie bardzo wiedział jak to zrobić dobrze.

Jak więc widzicie, moja ślepa miłość do H.P.L. umarła z biegiem lat - zastąpiło ją przyzwyczajenie i nawyk, nie powinno więc zdziwić to, co w ubiegłym tygodniu nastąpiło. Widzicie, wziąłem do ręki zbiór opowiadań 'W Górach Szaleństwa'. Prawie połowę zbiorku wypełnia opowiadanie tytułowe, które przeczytałem po raz pierwszy dawno temu i bardzo mi się spodobało. Tym razem postanowiłem je więc sobie odpuścić (żeby nie popsuć sobie miłych wspomnień) i skoncentrowałem się na pozostałych.

Opowiadanie 'Uwięziony wśród faraonów' zmęczyłem do końca tylko dlatego, że głównym bohaterem H.P.L. uczynił Houdiniego - genialnego magika, mistrza ucieczek. Tym razem wielki H. został wystawiony na najcięższą próbę swojego życia i musi wydostać się z grobowca w jednej z piramid. Jak rzekłem, zmęczyłem to tylko dlatego, że postać Houdiniego nie przestaje mnie fascynować i czytam wszystko, w czym jest o nim cokolwiek. Dlatego 'Uwięzionego' odfajkowałem niejako z urzędu, bo rzecz jest koszmarnie nudna.

'Zapomniane miasto' to krótkie, schematyczne opowiadanko o poszukiwaczu mrocznych i plugawych tajemnic, który trafia do jakichś ruin i podczas penetracji spotyka się z Nienazwanym (tak, L. kochał wielkie litery). Rzecz podobna do wielu innych, i jako taka, nie mogła wzbudzić mojego zainteresowania.

'W murach Eryksu' - opowiadanie sf. Tak, tak - miła odmiana, bo chociaż przewidywalne aż do bólu, to jednak czytało mi się tą ramotkę bardzo sympatycznie. Ot, taka podróż sentymentalna a skojarzenia z naiwną fantastyką z lat '50 są jak najbardziej na miejscu.

'Pełzający chaos' - facet upalił się opium i miał wizję. Kompletne nieporozumienie, ledwo przebrnąłem.

'W Górach Szaleństwa' - programowo opuszczone ale poprzednim razem rzecz podobała mi się bardzo i jako, że jest traktowana jako Lovecraftowski klasyk to warto się z nią zapoznać.

'Cień spoza czasu' - podczas lektury padłem jak przecinak. Robiłem trzy podejścia, po czwartym dałem sobie spokój. Nie daję rady tego czytać, bo jest to nudne po prostu.

Komentarz na koniec - Lovecrafta znać warto, choćby po to, żeby nie odbierać sobie frajdy wynikającej ze śledzenia jego epigonów, odwołań do jego prozy i licznych trawestacji. Poza tym, pomimo wymienionych słabości, sporo z jego opowiadań ma tak gęstą atmosferę, że potrafią solidnie przyspieszyć puls czytelnikowi. I zasadniczo, pomimo licznych zastrzeżeń, to ja dalej jestem na tak. Ale jaki, do cholery, cel przyświecał redaktorom tego zbiorku, tego nie wiem. Po co połączono jedno bardzo dobre opowiadanie z pięcioma kiepskimi też nie wiem. Pewnie chodziło o kasę. Nieważne zresztą - 'W Górach Szaleństwa' wydane przez Kameleona odradzam. Jeżeli chcecie się zapoznać z Lovecraftem w najlepszej formie, znajdźcie gdzieś wzmiankowany 'Zew Cthulhu', bo to najlepsza rzecz jaka moim zdaniem wyszła spod pióra Samotnika z Prowidence. Którego, pomimo wpadek, dalej lubię. Już nie kocham ale lubię. I polecam.

W ubiegły czwartek (8 maja) do Warszawy zawitał Neil Gaiman. Twórca ten okrzyknięty został megagwiazdą, superpisarzem, odnowicielem gatunku a jego książki, praktycznie bez wyjątku, dostają świetne recenzje. Ja niestety nie mogę wpisać się w nurt ogólnych zachwytów gdyż z Gaimanem mam po ferdydurkowsku: no jak ma zachwycać, skoro nie zachwyca. Znaczy owszem, czyta się to miło ale zdecydowanie bez achów i ochów. Pewnie żłobem nieuczonym się w tym momencie okazuję ale ja się przecież nie muszę znać - piszę po prostu czy mi się dana książka/autor podoba czy też niekoniecznie.

No i Gaiman mi się podoba tak kawałkami. Średnio urzekł mnie Gwiezdny Pył, chociaż muszę przyznać, że książka ma tak transujący klimat, że pod koniec żałowałem, że się już kończy. Ale moje niezbyt pochlebne opinie biorą się zapewne stąd, że siadając do lektury nie spodziewałem się baśni - oczekiwałem wszystkiego, tylko nie bajki dla dorosłych. No i miałem dysonans.

Na drugi ząb poszło Nigdziebądź. Reklamowano mi tą książkę, że aż strach. Normalnie, mówię Ci stary, wypas na maksa i łał ogólny. No i siadłem sobie do lektury. A po skończonej lekturze znowu tkwiłem w stuporze gdyż Gaiman ponownie mnie zaskoczył. Z tą jednak różnicą, że Nigdziebądź spodobało mi się dużo bardziej od Gwiezdnego.

Jako ostatnią rzecz Gaimana, chronologicznie rzecz biorąc, przeczytałem 'Amerykańskich Bogów'. No i coś mi znowu zazgrzytało - niby się to dobrze czyta ale ja, jako prosty człowiek, zupełnie nie rozumiem głosów zachwytu i cmokania nad tą akurat książką. No sorry, nie wiem o co jest kaman.

Jeszcze przed Amerykańskimi Bogami w paluchy me wpadł zbiór opowiadań 'Dym i Lustra', który sobie na okoliczność przyjazdu Gaimana kupiłem, wysępiłem od autora autograf i powtórzyłem lekturę. Przed tą książką już klękam. Rzecz jasna nie wszystkie kawałki mi weszły jednakowo. Część, to po prostu poprawnie napisana fantastyka/horror, którą się zgrabnie czyta ale nie dostarcza ona jakichś specjalnych wzruszeń - ot, choćby Nie pytaj diabła, Jedno życie, urządzone w stylu wczesnego Moorcocka (żeby opowiadanie było tak dobre, jak tytuł, to pewnie znalazłoby się w moim kanonie, zaraz za Pipokiem i Piasecznikami ale się nie znajdzie, bo nie jest aż tak dobre), Pustynny wiatr czy Córka sów. Inne są dosyć sympatycznymi humoreskami (chociaż czasem z dreszczem): Kufelek Starego Shoggotha (echa Lovecrafta bardzo głośne), Mikołaj był, Dziecizna czy Załatwimy ich panu hurtowo (tytuł 'zalatuje' P.K. Dickiem ale to tylko zbieg okoliczności). Część jest wierszowana (w polskiej wersji jest to wiersz biały, nie wiem, czy oryginalnie Gaiman rymował) -Wróżąc z wnętrzności: Rondo, Biała Droga, Królowa Noży, Zimne Barwy czy Wampirza sestyna - tematyka różna: od horroru do nietypowej opowieści o komputerach i, o dziwo, fajnie się to czyta.

No i wreszcie rzeczy, przed którymi generalnie klęczę. Zdecydowanie najlepsze opowiadanie zbiorku, to Złote rybki i inne historie. Mam nadzieję, że Neil i jego wydawcy mi wybaczą, bo ono jest tak dobre, że wywieszę je tutaj. Chciałbym żeby każdy mógł się z nim zapoznać, bo ono jest zdecydowanie warte uwagi. Kolejne dobre rzeczy, to: Szukając dziewczyny (kapitalna rzecz), Trollowy Most, Morderstwa i Tajemnice, Cena (bardzo piękny, moim zdaniem, hołd oddany kotom) czy Rycerskość. To ostatnie opowiadanie ma jeden z najlepszych początków ever. Pozwólcie, że zacytuję: Pani Whitaker znalazła świętego Graala; leżał pod starym futrem. Przyznacie, że mocny tekst.

Właśnie dla tych dobrych i bardzo dobrych opowiadań warto wyłożyć 27 złotych i zaopatrzyć się w Dym i Lustra. Jednej tylko rzeczy wydawcy nie wybaczę - zawsze wydawało mi się, że cenzura umarła wraz z likwidacją pewnego niesympatycznego urzędu na ul. Mysiej w Warszawie. Otóż myliłem się strasznie. Wydawnictwo Mag, ze zupełnie niezrozumiałych dla mnie powodów, ocenzurowało wzmiankowany zbiór opowiadań. Wywalono, bez słowa wytłumaczenia, opowiadanie pod tytułem Uczta. Według tego, co na jego temat piszę Gaiman we wstępie, jest to opowiadanie pornograficzne. Nie znam go i dlatego nie wiem, co tak bardzo w nim zawstydziło wydawcę. Ale nie lubię nieczystych zagrań w stosunku do czytelnika. Obciach, drodzy państwo, obciach na maksa.

I to by było na tyle, w przyszłym tygodniu (cholera, to już jutro) opowiem wam coś o Mitnicku, Howardzie i ponownie o Dębskim. Do poczytania.

[1] Knurzenie - kolejne słowo, którego korzenie tkwią w moich czasach studencko-akademikowych. Tym uroczym terminem mój kumpel określał każdą formę aktywności, inną od przemieszczania się z miejsca na miejsce lub picia alkoholu. Obecnie słowo straciło swój radykalny charakter i oznacza bezproduktywne siedzenie/leżenie w domu/na łące/pod stołem w lokalu i nicnierobienie. Aha, i żeby nie było pomyłek: knurzenie to czynność, stan, w którym znajdujemy się w czasie knurzenia to knuria.

[2] Problemy z wdzianiem butków wzięły się stąd, że dni kilka wstecz, postanowiłem wyprać owe butki gdyż waniały niemożebnie. Do tego stopnia niemożebnie, że ściągałem je z nóg na balkonie, coby sobie mieszkania nie zbajohazardzić. Zaowocowało to Wielkim Praniem Teklaka, które polegało na wrzuceniu dwóch par bliźniaczo podobnych koreańskich podróbek butów (45 złotych za parę u dowolnego handlarza na Stadionie) do pralki, zasypaniu tego bałaganu proszkiem do prania i nastawieniu temperatury na 90 stopni. Po wyjęciu okazało się, że butki w praniu się delikatnie skurczyły. Do tego stopnia delikatnie, że kurcząca się cholewka pociągnęła za sobą podeszwę, która zadarła się w górę. W wyniku czego butki zmniejszyły swój rozmiar o jakieś półtora numeru i bardziej przypominają ciżemki. Ech, te finezyjnie zadarte czubki - szyku można zadać ale noga potem napieprza jak wściekła. Nie pierzcie butów w tak wysokiej temperaturze.


Wróć do głównej