Do zobaczenia za tydzień
Tłumaczyłem czas jakiś temu na forum, że brak nowych wrzutów spowodowany jest, między innymi, nadrabianiem zaległości serialowych. Z uwagi na chorobę obłożną zaległości już nadrobione i na tą okoliczność postanowiłem uraczyć was opowieścią o serialach właśnie. Zaczniemy od krótkiego rysu historycznego.
Gdy byłem mały, seriale kojarzyły mi się bardzo przyjemnie. 'Podróż za jeden uśmiech', 'Szaleństwa Majki Skowron', 'Dziewczyna i chłopak', 'Pan Samochodzik i Templariusze', 'Wakacje z duchami', 'Stawiam na Tolka Banana' czy 'Arabella' to mój okres najszczęśliwszy, czyli dzieciństwo. Się oglądało, się dyskutowało, się czekało na następny odcinek. I się zazdrościło Dudusiowi i Poldkowi fajnej podróży po Polsce. I się przeklinało gówniarzy, którym udało się załapać na poszukiwanie skarbu templariuszy razem z Panem Samochodzikiem (a do tego zabójcza z punktu widzenia kilkulatka Szykulska tam była). I do tej pory szlag mnie trafia na wspomnienie tego, że nie udało mi się obejrzeć ostatniego odcinka wielce mrocznego serialu 'Stowarzyszenie z Eleusis'[1].
W późniejszej podstawówce jaraliśmy się (podobnie jak reszta Polski) 'Niewolnicą Isaurą', 'Powrotem do Edenu' (trochę teraz wstyd ale takie dziwne czasy były, że łykaliśmy wszystko, co nie miało na sobie sznytu siermiężnego PRL-u). Mistrzem świata okazał się 'Szogun' (pamiętam jak przed ostatnim odcinkiem mądrzy panowie dyskutowali w studio na temat tego czy Blackthorne zostanie owym szogunem i dlaczego nie ma na to szans). Odkryliśmy również bardziej 'dorosłe' rzeczy, jak na przykład 'Jan Serce', 'Polskie drogi' czy 'Kolumbów'. Następnym przystankiem był 'W labiryncie' (nie śmiać się, pół mojego ogólniaka to oglądało i jest to jedyny rodzimy tasiemiec, jaki w życiu zaliczyłem). Potem na pierwszym roku studiów 'Miasteczko Twin Peaks' (uważam je za jeden z najlepszych, jeżeli nie najlepszy serial świata) i 'Daleko od szosy' (rewelacja, a kawałek o ministerstwie kultury i sztuki wszedł na stałe do kanonu tekstów mistrzów ciętej riposty[2]). Przedostatnim sensownym serialem wyemitowanym przez tv było 'Z Archiwum X' - odcinki typu Duane Barry, Ascension, Anasazi, Nisei, Piper Maru, Home[3], Sanguinarium, Tunguska/Terma... no dobra, wymieniłbym pewnie jeszcze ze 20. Chodzi mi o to, że do tej pory stawiają mi włosy na karku, są mistrzostwem scenariuszowym, reżyserskim i suspensowym. I chociaż w okolicach 6 serii ZAX zaczął lekko słabować zaś Chris Carter się w tym wszystkim się pogubił (a my wraz z nim), to i tak uważam go za jeden z lepszych seriali, jakie kiedykolwiek powstały. W 1998 Polsat albo TVN wydalił jeszcze z siebie Gwiezdną Eskadrę (Space: Beyond and Above), która, pomimo patosu i okrutnego schematyzmu, bardzo mi się podobała. Kiedyś nawet o tym pisałem więc powtarzać się nie będę (klikajcie a znajdziecie).
A potem się spierdoliło - jakieś dramatyczne gówno w odcinkach zalało polskie telewizory. Zarówno gówno rodzime, jak i importowane. Nie mam zamiaru pastwić się tutaj nad trzysetnym odcinkiem 'S jak Sraczka' i nad zdebileniem rodaków, którym fikcja miesza się z rzeczywistością. Stwierdzam tylko fakt, że między rokiem 1998 a 2004 skojarzyłem w telewizji tylko trzy seriale, które przykuły moją uwagę. Teraz będzie śmiesznie, bo każdy z innej bajki: Gwiezdna eskadra (o której akapit wcześniej słowo rzekłem), Kompania Braci oraz Seks w wielkim mieście. Brak w zestawieniu jakiejkolwiek polskiej produkcji nie dziwi, bo rodzimi reżyserzy woleli tłuc debilne tasiemce niż zabrać się za coś, co dałoby się oglądać bez wyrzygu. A wróć - Ekstradycja była[4]. I to jest jedyna rzecz, którą wspominam miło. Musiało minąć wiele lat zanim pojawił się Oficer (Pitbulla nie oglądałem z braku czasu ale wnioskując po długim metrażu, mógł być całkiem przyzwoity).
No dość powiedzieć, że na czas jakiś wziąłem rozbrat z serialami, bo im po prostu nie ufałem. Poza tym w dobie rozpowszechnionego internetu i wszechobecnego piractwa, wolałem tłuc blockbustery, których nie udało się obejrzeć wcześniej oraz ściągać pozycje kultowe, które nigdy, w żadnej 'cywilizowanej' postaci nad Wisłę nie dotarły. Pierwszy wyłom zrobił South Park, drugi wyłom zrobił Seks w wielkim mieście. A potem tama puściła i przez ostatnie dwa lata się wylało całe mnóstwo rzeczy, które spodobały mi się do tego stopnia, że obecnie nie mogę się od nich oderwać. Lećmy więc po kolei.
O South Parku pisać nie będę, bo wszyscy wiedzą o nim wszystko. Napiszę za to o kilku innych animowanych produkcjach, które mogę oglądać w kółko. Na pierwszy ogień Futurama.
Najprostszą drogą do uzyskania w moich oczach opinii drętwusa bez grama poczucia humoru, niekojarzącego najważniejszych książek, filmów i komiksów XX wieku, jest powiedzenie mi w profil: Futurama ssie. Oczywiście cenię opinie innych. Ale to nie znaczy, że muszę się z nimi zgadzać. A Futurama (w Polsce chodziło to pod tytułem Przygody Fry'a w kosmosie) jest dla mnie arcydziełem komediowego sf. Bender jest tak samo dobry albo nawet lepszy od depresyjnego robota Marvina (a mało jest bohaterów lepszych od depresyjnego robota Marvina). Profesor Farnsworth ze swoim 'good news everyone' i 'behold' niszczy mnie za każdym swoim wejściem. Fry, który próbuje się odnaleźć w 31 stuleciu jest porażająco irytujący ale pisane są mu rzeczy wielkie. Poza tym nie sposób nie lubić tego idioty (udało mu się na przykład przybić własną rękę do drewnianej tablicy, zabić dziadka i puknąć własną babcię, a stać go na więcej). Kocham styl, w jakim Turanga Leela rozwiązuje swoje problemy, inkantacje Hermesa, blond-styl Amy, odgłosy wydawane przez doktora Zoidberga, machismo Zappa Brannigana i mało pogodną rezygnację Kifa. Niemalże każdy odcinek skrzy się od wyjątkowo pokręconego humoru. Niemalże każdy odcinek naszpikowany jest odniesieniami do mniej lub bardziej kanonicznych pozycji sf. Ale nie jest to prosty dowcipas w stylu Kosmicznych jaj. A przynajmniej nie zawsze. Dla miłośników pojechanych, inteligentnych historii jest to pozycja obowiązkowa. Ściągnijcie sobie kilka odcinków i sami oceńcie - jak wam się nie spodoba, to nie przyznawajcie mi się do tego. A jak się spodoba, to bardzo mi przykro, bo to oznacza kolejne ofiary uzależnienia na moim sumieniu. Do tych którzy Futuramę już znają, prośba - przyłączcie się do modłów jakie zanoszę do Matta Groeninga i Davida Cohena. Jak nas będzie więcej, to może fala pozytywnej wibracji przewali się nad światem i coś drgnie w temacie kontynuacji cyklu. Bo na razie to się straszliwie chłopaki ślimaczą z nowym sezonem.
Wszyscy reklamowali mi Family Guya. Obejrzałem kilka odcinków i owszem, niezłe. Zwłaszcza krótkie wstawki obrazujące w przewrotny sposób to, co mówią bohaterowie. Ale po odcinku nastym dostrzegłem, że tytułowy bohater jest idiotą. Nie robiłbym z tego wielkiego problemu, bo idioci bywają śmieszni. Niestety - ten idiota jest wyłącznie męczący. A jego syna, za porażający debilizm, zakopałbym żywcem w mrowisku. Lekko zdegustowany postanowiłem dać szansę innemu serialowi twórców i w ten sposób trafiłem na American Dad.
I, o dziwo, polubiłem go niemalże od pierwszego wejrzenia, chociaż kilka wejść tytułowego Tatki wkurzyło mnie maksymalnie. Rzec by się chciało, że jest to historia rodziny jak każda inna. Otóż nie. Tatko - Stan, pracuje w CIA, jest fanatykiem broni i głosuje na republikanów. Żona jest kurą domową, która za młodu dawała radę, wypiła dwie cysterny alkoholu, wypaliła trzysta akrów zioła i przeleciała tylu facetów, że mogłaby nimi zaludnić średniej wielkości hrabstwo. Córka to zbuntowana lewicująca feministka, która non-stop ściera się z ojcem i daje dupy dziwnym kolesiom. Syn to kujon, którego największym marzeniem jest zaliczenie drugiej bazy i bycie fajnym gościem. Ponadto w domu mieszka Roger, który jest Obcym uratowanym przez Stana w Strefie 51 (właściwie to uratowali się nawzajem). I mój faworyt, czyli Klaus. Klaus był enerdowskim skoczkiem narciarskim. CIA przetransferowało jego jaźń do ciała złotej rybki i vice versa w celu... Kurde, scenarzysta ma chorą wyobraźnię. Chodziło o to, żeby przedstawiciel bloku wschodniego nie wygrał złotego medalu na olimpiadzie. I cały ten serial jest w ten dziwny sposób pojebany. Do tego bardzo niepoprawny politycznie. Zabawny. Obleśny. Brutalny i krwawy. Nabijający się ze wszystkiego i wszystkich, nawet z Żydów (w bardzo zawoalowany i delikatny sposób ale jednak). Dla miłośników ekstremy to prawdziwa gratka. Jeżeli lubicie bardziej stonowane klimaty, to sobie to darujcie. Jajakobyly rasista, szowinista, seksista, cyklista i mason, zostałem fanem Amerykańskiego Tatki.
Z animowanych to by było na tyle, bo reklamować Ghost in the Shell: Stand Alone Complex wam nie zamierzam - serię uwielbiam, obejrzałem ją do tej pory trzy albo cztery razy i to wszystko co mam do powiedzenia w tej materii. Wspomnę tylko, że można już prenumerować drugi sezon, co właśnie uczyniłem. Przejdźmy do 'żywych' fabuł.
Przebój wszelkich zestawień i rankingów zacząłem oglądać przypadkiem. Nieco bez przekonania ściągnąłem pilota, ale nie miałem tego dnia totalnie niczego do roboty i kompletnie niczego do oglądania. No więc poszedł tytuł przypadkowy. I w momencie jak kawałek samolotu pieprznął o plażę było po mnie. A jak z każdym kolejnym odcinkiem Zagubieni odkrywali kolejne tajemnice wyspy, było po mnie jeszcze bardziej. A jak już się wydawało, że teraz pozostaje tylko rozwiązanie owych tajemnic i zakończenie serialu, to scenarzyści dorzucali kolejne niespodzianki. I kolejne. I po 7 odcinku 3 sezonu dalej gówno wiem. Oprócz tego, że całość zaplanowana jest na 5-6 sezonów.
Mowa oczywiście o Lost. Ma chyba tyle samo zwolenników, co wrogów (bo nie sposób nazwać przeciwnikami ludzi, którzy oglądają kolejne odcinki i wylewają na film kubły pomyj, co tydzień, z regularnością metronomu). Fanowie łykają wszystko jak leci, marudzą, że Kate obsysa, Jack obsysa ale za to James aka Sawyer z odcinka na odcinek jest coraz fajniejszy. Albo Sayid. I tworzą coraz nowe teorie dotyczące tajemnic wyspy. Wrogowie obrzucają Losta gównem, najczęściej zarzucając mu bełkotliwość, brak logiki i nieprawdopodobieństwo[5]. I tak się zastanawiam po co się męczyć, oglądać i zrzucać nawóz na coś, co nam się nie podoba. Mi historia grupy ludzi, którzy przeżyli (w dosyć cudowny sposób) katastrofę samolotu i ocknęli się na pozornie rajskiej wyspie, podeszła wyjątkowo. Znalazłem tu motywy z Kinga, Koontza i Carolla. Jest kino obyczajowe, sensacyjne, fantastyczne i romantyczne. Mało opatrzeni aktorzy. Składny scenariusz (jak się oczywiście ma mocny kołek do zawieszania niewiary). Wartka akcja (chociaż niepotrzebnie rozciągają na 2 odcinki coś, co można zmieścić w jednym). No i bardzo sympatyczne retrospekcje, dzięki którym coraz lepiej poznajemy bohaterów i wzajemne między nimi powiązania. Jedyną rzeczą, która mi się w Lost nie podoba, to dobór bohaterów, których posyłają w kolejnych seriach do piachu. Nie dlatego, że chciałbym żeby nikt nie ginął - to by było wręcz podejrzane, że na tak dziwnej wyspie nikt się nie przekręca w nieszczęśliwym wypadku. Załamuje mnie po prostu fakt, że bohaterowie, których zdążyłem polubić bardziej niż innych, wypadają z serialu, miękkie cipy zostają a z fajnych postaci (Jack, Kate) robią się jakieś rozlazłe, irytujące gówna. Taki właśnie sposób prowadzenia bohaterów mam za największą słabość serialu. Ale i tak polecam. Chociaż trzecia seria lekko przynudza - mam nadzieję, że rozegrają to w swoim stylu. To znaczy jak już zacznie wszystkim się wydawać, że film stanął w miejscu i sięgnął dna, dostaniemy taką woltę, że ujrzymy te pozornie nudne wydarzenia w zupełnie innym świetle. Tak, w tym między innymi leży siła Losta.
Prison Break. Jak zrobić 24 odcinki o ucieczce z więzienia w taki sposób, żeby publiki szlag z nudów nie trafił? Takie pytanie zadawałem sobie przed odpaleniem pierwszego sezonu. Jak się okazuje, dla zdolnych scenarzystów nie ma rzeczy niemożliwych. Wielkich spoilerów nie będzie, bo wszystko o czym za chwilę opowiem widzimy w pierwszym odcinku. Mike Scofield, młody, utalentowany, genialny (i nie jest to tylko figura retoryczna) człowiek sukcesu, robi najdurniejszy skok na bank w historii skoków na banki. Pistolet, walizka i ewrybady get dałn. Nawet kominiarki nie założył. W czasie procesu (bo taki durny skok nie mógł się powieść) prosi żeby go osadzono w tytułowym prison, czyli w Fox River. Tam siedzi jego brat Lincoln, za zabójstwo skazany na karę śmierci. Mike ma plan - wierzy w niewinność Linca i chce go wyciągnąć z gnoju. Przygotował się do tego wszechstronnie i, co tu dużo gadać, w bardzo imponujący sposób. Ciało pokrył tatuażem, na którym ma zakodowane plany więzienia i wszystkie kolejne etapy ucieczki (bo będą pryskać do Meksyku). Firma, w której pracował, modernizowała Fox River, więc Michael ma kompletną wiedzę na temat tiurmy. Ponadto wie kto siedzi w tym więzieniu i wie jak te osoby wykorzystać. No wszystko przygotowane perfekcyjnie i dopięte na ostatni guzik[6]. Ale oczywiście życie to nie scenariusz filmu i stary złośliwiec Przypadek zaczyna sypać piasek w tryby maszyny. Dzięki temu Michael ucieka z więzienia nie po 10 a po 24 odcinkach. A w tym czasie można namieszać w historii rozgrywającej się poza murami do tego stopnia, że uzasadnione będzie powstanie drugiego sezonu. I trzeciego. I czwartego...
Pierwsza seria jest świetna. Pod jednym wszakże warunkiem - mamy tytanowy kołek do zawieszania niewiary. Na logikę - jeżeli koleś, któremu w życiu raczej się wiodło (architektom w US of A raczej się wiedzie) robi wszystko, żeby trafić do tego konkretnego więzienia, to powinno to wzbudzić czyjeś podejrzenia. Nie wzbudza. I tutaj się zaciąłem, bo wszystko co powiem ponadto, będzie spojlerem. Przyjmijcie więc na wiarę, że stężenie nieprawdopodobieństw w PB jest lekko ponadnormatywne. A jak wliczymy do zestawienia wszystkie akcje typu 'deus ex machina', to chyba mamy rekordzistę.
Paradoksalnie jednakowoż, nie psuło mi to frajdy płynącej z oglądania kolejnych odcinków. Ba, pod koniec pierwszego sezonu zmieniłem sposób oglądania kolejnych odcinków - ponieważ prawie każdy kończy się cliffhangerem, przy którym cliffhanger z połowosezonowych odcinków Battlestar Galactica to małe miki, poszedłem za radą koleżanki i seanse przerywałem w połowie odcinka. Owszem, ciekawość żarła ale i tak było bardziej komfortowo niż w przypadku dotrwania do końca. I nawet schemat polegający na natychmiastowym rozładowaniu (najczęściej przy pomocy wzmiankowanych deusów) końcówki na początku kolejnego odcinka, nie przeszkadzał tak bardzo. To się chyba czary nazywa i takiej magii lubię ulegać. Polecam Prisona, bo pomijając owe nielogiczności[7] serial ma wszystko, czego oczekuję od dobrego filmu akcji. Ale tylko sezon pierwszy, bo w drugim dzieje się bardzo niedobrze. O ile ekscytowała mnie historia ucieczki z więzienia, to losy bohaterów na wolności mało mnie kręcą, zwłaszcza, że scenarzyści kręcą się w kółko a akcja posuwa się do przodu w tempie przyrostu kilometrażu polskich autostrad. Boję się tylko, że zechcą zrobić trzecią serię - nie bardzo mam pomysł co można w niej pokazać, żeby filmu nie zarżnąć. A piszę to wszystko dlatego, że Polsat odpalił pierwszy sezon. Moim zdaniem warto się skusić.
Heroes - nowa produkcja, która zafundowała mi dwie krótkie noce. Czy da się skalkować (poniekąd) X-Man w sposób, który nie powodowałby u widza wymiotów? Amerykańscy spryciarze dali radę. Tytułowych herosów bohaterstwo dopada nagle. I nagle dowiadują się, że muszą ocalić świat. Nie urodzili się jako bohaterowie, nie dorastali jako bohaterowie, nie byli przygotowani do bohaterstwa - supermoce spadły na nich niczym wagon cegieł albo 16 ton. A przecież mają rodziny, pracę, szkołę, zobowiązania. Rzucić to i poddać się przeznaczeniu czy wyprzeć swoje sfrikowanie? Udać, że nic się nie stało i żyć tak, jak się żyło do tej pory? Reagują, jak to ludzie, różnie: jeden jest zachwycony, drugi nie bardzo chce we wszystko wierzyć, trzeci przechodzi na mroczną stronę mocy (bedgaj musi być) a czwarty skacze z wieżowca. Aktualnie jesteśmy w okolicach połowy pierwszego sezonu, twórcy narozrzucali okruszków a my próbujemy się zorientować w stukturze pieczywa, mając do dyspozycji miskę bułki tartej. Mam nadzieję, że nie pobrną w jakieś dziwne klimaty, bo film zapowiada się naprawdę fajnie.
Battlestar Galactica - co mogę napisać o filmie, do którego mam stosunek nabożny i właściwie to klęczę przed nim? Ano tylko tyle, że jakby wszystkie seriale sf/sci-fi wyglądały w ten sposób, to może 'majnstrimowcy' mniej by się z nas nabijali. Oczekiwałem miłej, niezobowiązującej rozrywki. Dostałem kawał porządnego, zmuszającego do refleksji kina. Scenariusz, do którego trudno się przyczepić. Pełnokrwiste, trójwymiarowe postaci. Gdy trzeba - żywą akcję. Kiedy indziej - chwilę oddechu. Heroizm, braterstwo broni, miłość, zdradę i poszukiwanie nadziei. W tej chwili, w moim rankingu jest to chyba numer 1. Aczkolwiek jest jedno ale - rozumiem, że w dobrym serialu nie można pokazywać jedynie kosmicznej napierdalanki. Ważne są też inne rzeczy - jakaś oś fabularna robi dobrze, manichejski podział świata z delikatnymi odcieniami szarości robi dobrze, złożone interakcje między bohaterami robią dobrze, odpowiednie zbalansowanie składników potrawy i wyważone ich przyprawienie robi dobrze. Może natomiast zrobić się w BSG niedobrze w sytuacji gdy scenarzyści pobrną w metafizyczno-mistyczne historie za bardzo. Chwilowo balansują na krawędzi i dlatego BSG jawi się mi serialem niemalże idealnym.
Za podpowiedź na forum dziękuję, bo dzięki niej odkryłem dla siebie małą perełkę, aczkolwiek jest to perełka dla osób o mocniejszych nerwach. Dexter jest osobnikiem dosyć nietypowym. Z dwóch powodów. Po pierwsze nie ma żadnych uczuć wyższych. Dlatego musiał nauczyć się udawać. Ta część dziwności jest odpowiedzialna za elementy humoru (nierzadko bardzo czarnego). Dziwność druga polega na tym, że Dexter od 8 do 16 zasuwa w laboratorium policyjnym (jest jednym z najlepszych kolesi od badania krwi) zaś po godzinach odwiedza swoją kobietę, trzaska nadgodziny i zabija ludzi. Albowiem Dexter to seryjny morderca. Tym wszakże różni się od innych seryjnych morderców, że zabija tylko osoby, które na to zasłużyły - pedofil-zbrodniarz, czarna wdowa, handlarze żywym towarem, twórca snuff-movies albo alkoholik rozjeżdżający po pijaku ludzi. Odpowiednie przygotowanie pozwala mu uniknąć pozostawienia śladów a praca w policji daje pełną wiedzę o gliniarskich procedurach. Pierwszy sezon jest wątlutki objętościowo (nędzne 12 odcinków), ale za to wypasiony treściowo. Bo Dextera da się lubić, jakkolwiek by to makabrycznie nie zabrzmiało. Szczerze polecam, chociaż miłośnicy radośniejszych klimatów nie mają tu czego szukać.
Na koniec o serialu, który odkryłem po latach. Nawet anegdota taka będzie okolicznościowa. Sto lat temu Polsat postanowił uszczęśliwić widzów dosyć nowatorską produkcją pod tytułem 24 godziny. Zainteresowanie podgrzewano tym, że akcja filmu dzieje się w czasie rzeczywistym i obejmuje jedną dobę, podczas której CTU (Counter Terrorist Agency) z Jackiem Bauerem na czele, musi zmierzyć się z poważnym zagrożeniem - groźbą zamachu na kandydującego na urząd prezydenta US of A senatora Davida Palmera. Pomyślałem sobie - fajny patent. Tylko godzina mało podchodząca. Od czego magnetowid z porażającym zmysły systemem View coś tam. Że o zwykłym timerze nie wspomnę. Doszedłem do wniosku, że będę oglądał film w paczkach po 4 odcinki - tyle wchodziło na jedną kasetę a ja nie miałem ochoty przeznaczać nań więcej. I zaczęła się debilna komedia pomyłek. Pierwszy odcinek nagrałem bez przeszkód. Drugi takoż. Trzeciego nagrać zapomniałem ale nie zraziło mnie to, bo strata jednego odcinka nie powinna być bolesna. Przy czwartym swoją siłę i moc objawił porażający zegar/kalendarz mojego magnetowidu. Data - wprowadzona. Godzina - wprowadzona. AM czy PM? Noooo... raczej PM. Enter, enter, save, power off, over and out. Dnia następnego próbowałem przymocować sobie czubek czaszki z powrotem do łba gdy nagle zastartował magnetowid. Łodafak? Przecież miałeś nagrywać wczoraj, w czasie gdy ja próbowałem okiełznąć Bachantki (z miernym skutkiem). Okazało się, że bydlak ma jakieś przesunięcie w fazie, jak się go odpala w weekend. Zabijcie, nie wiem o co chodzi. Być może niektórzy pamiętają jeszcze jak przeklinałem gdy nie udało mi się nagrać któregoś z odcinków Wiedźmina - powód był analogiczny. Magnetowid durniał. Chyba w myśl teorii, że zwierzęta domowe upodabniają się do swych właścicieli. Na odcinku 4 moja przygoda z 24 zakończyła się, nim się nawet zdążyła rozpocząć. Koniec zabawnej anegdoty.
Minęło kilka lat. Obejrzane wszystkie filmy. Przeczytane wszystkie książki. W Lost, BSG, Prison break i Heroes przerwa do stycznia. Co robić? Jak żyć? Wpadłem na świetny pomysł - uzależnię się od kolejnego serialu. Tylko co by tu wybrać? Coś, czego nie przerwali w połowie drugiego sezonu - to raz. Coś, co ma przynajmniej 3 sezony (trzeba bezboleśnie doczekać do 22 stycznia) - to dwa. Coś, co zbiera dobre recenzje - to trzy. Trzy i trzy to sześć a sześć oznacza tajemnicę. Wróć, cytaty mi się pojebały. Nie było żadnej tajemnicy - po prostu wszystkie założenia spełniały 24 godziny: entuzjastyczne recenzje, deszcz nagród i szósty sezon w toku. Szarpnąłem pierwszy sezon i przepadłem. Jakoś tak w trzy dni udało mi się go obejrzeć (niedziela-wtorek) więc domyślacie się ile czasu zostało mi na sen. Wciąga z siłą bagna. Ma inteligentny scenariusz. Jest przekonujący (z drobnymi, powtarzającymi się, co prawda, przegięciami[8] ale i tak daje radę). Jest prawdopodobny, zwłaszcza po 9/11, tokijskim czy londyńskim metrze albo madryckich pociągach. I w końcu udało się scenarzystom stworzyć głównego bohatera takiego mniej z papieru a bardziej z krwi i kości. Zabójczo skutecznego i inteligentnego, działającego na zimno, nierzadko nieetycznie. By ochronić swoich bliskich, nie zawaha się przed niczym. Nie da rady - muszę zaspoilować. Jack Bauer praktycznie bez mrugnięcia okiem robi rzeczy następujące: brutalnie przesłuchuje podejrzanych (prąd, nóż, wyłamywanie palców, próba wycięcia oka), każe swojej córce wymierzyć pistolet w klatkę piersiową kolesia i pociągnąć za spust (dwukrotnie), strzela do swojej partnerki, przestrzeliwuje nogę żony przesłuchiwanego typa czy wreszcie rozwala syna terrorysty (w celu skłonienia owego terrorysty do mówienia). Z każdej opresji wychodzi cało ale ma to swoje logiczne uzasadnienie - odsłużył swoje w siłach specjalnych i był tak dobry, że chcieli go do super sił specjalnych. Ale oprócz supermeństwa pokazuje też słabości - torturują go, kopią, zrzucają z wysokości, strzelają, dziurawią lutownicą. A on wtedy krwawi, dymi, krzyczy z bólu, kuleje i ma siniaki. Tak, Jack Bauer jest gościem. A do tego mocno przystojny z niego koleś więc paniom też powinno się spodobać.
Kiefer Sutherland pokazuje, że potrafi grać, bo do tej pory jakoś mnie do siebie nie mógł przekonać (chociaż w Young guns i Dark City mi podszedł). Reszta obsady, z nielicznymi wyjątkami (neurotyczna Chloe, pierdołowaty Edgar, cipowaty Milo, uroczo debilna Kim Bauer), trafiona. Z dobrym skutkiem postawiono na aktorów mało znanych, którzy wykorzystali moim zdaniem szanse, żeby wymienić tych, którzy odtwarzają następujące postaci: Tony Almeida, Michelle Dessler, David Palmer, Nina Myers (Sarah Clarke to moja nowa miłość tak w ogóle), Audrey Raines (Kim Raver to moja druga nowa miłość tak w ogóle), Sherry Palmer (dwudziestoczterokaratowa sucz pancerna - niemalże płakałem gdy zniknęła z ekranu), George Mason (koleś przypomina do złudzenia mojego kumpla na dodatek) czy Ryan Chapelle.
Dużo się dzieje, możemy pooglądać jakie w cywilizowanych społeczeństwach technologicznych powstały metody inwigilacji obywateli, ścigają się, strzelają, wybucha i ogólnie jest to wszystko bardzo wciągające. Niby wiemy, że Jack upora się z problemem w ostatnim odcinku ale i tak siedzimy jak na szpilkach. Scenarzyści rzucają nam tropy, które zdają się być poboczne, zaś na pół godziny przed wybuchem bomby, okazują się ostatnią deską ratunku. Regularne zmyłki to znak firmowy 24 godzin - to, co zdaje się być osią fabularną sezonu najczęściej dokonuje swojego żywota w okolicach 12 odcinka gdyż było jedynie punktem wyjścia do grubszej akcji. Do tego dołożyć należy odwagę realizatorów - nie wahają się pokazywać rzeczy kontrowersyjnych. Na przykład w 6 sezonie terroryści odpalają walizkową bombę atomową na przedmieściach LA - mamy możliwość obejrzeć to ze szczegółami i przyznam się wam szczerze, po wybuchu zamarłem. Dodajmy przedziwny brak skrupułów przed eksterminowaniem głównych bohaterów (uwaga, spojler[9]), niemalże sadystyczne traktowanie Jacka Bauera (znowu spojler[10]) i Suspens przez duże S a otrzymamy hit, który ma tylko jedną wadę. Wada ta jest widoczna gdy oglądamy pięć sezonów longiem - są to powtarzające się rozwiązania fabularne, które stanowią szkielet każdego sezonu. Poza tym bez uwag.
Najśmieszniejsze a zarazem najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że taki film mógłby powstać nawet w Polsce. Oczywiście byłoby biedniej (budżet jednego sezonu to około 35 mln dolarów) ale kto broni pisać naszym orłom pióra takie scenariusze? Inteligentne, wciągające, żywe. No kto? Ja rozumiem, że bezpieczniej jest wysrywać ileśtamsetny odcinek Klanu albo Na Wspólnej. Ja rozumiem, że przeciętny Polak woli oglądać Cichopek, Zakościelnego i Kożuchowską i że rodzime 12 godzin (bo pewnie na tyle wystarczyłoby kasy) miałoby oglądalność rzędu pół miliona. Ale dopóki nie sprawdzimy, nie będziemy tego wiedzieć na pewno. Wyobraźcie to sobie: Robert Więckiewicz jako agent terenowy specgrupy w CBŚ-u w poszukiwaniu sarinu, podczas przesłuchiwania miażdży genitalia arabskiemu studentowi. Jakby scenariusz namotał ktoś odważny i bezkompromisowy, główne role obsadziliby mało znani ale solidni rzemieślnicy, jedno, dwa znane nazwiska jako wisienki na czubku tortu - czemu nie? Ja bym naprawdę chętnie obejrzał żywą, pełną zwrotów akcji historię w realiach Stadionu Dziesięciolecia, Starówki czy Mostu Poniatowskiego. Pomarzyć wolno każdemu.
A na koniec radosny passus z Newsweeka nr 7/2007. Na stronach 88-91 panowie Mariusz Cieślik i Lech Kurpiewski przy współpracy Magdaleny Łukaszewicz uczenie prawią między innymi o styku telenoweli z kinem, o nadwiślańskich 'gwiazdach' telewizyjnych, słupkach oglądalności, najnowszych 'hitach' kinowych produkcji rodzimej i ogólnym zdebileniu Polaków, którym, jak już wspomniałem wcześniej, fikcja miesza się z rzeczywistością. Nie chce mi się na ten temat dyskutować, bo nie ma o czym. Sprzedam wam natomiast dwa cytaty - pierwszy uczynił czwartkowe popołudnie radośniejszym nieco.
'Jeśli po lekturze tej wyliczanki (autorzy wyliczają argumenty za tym, że seriale i odtwórcy głównych ról są w kraju megapopularni) ktoś będzie chciał państwu wmówić, że nic nie wie na temat 'M jak miłość', prosimy mu nie wierzyć. Nie ma dziś w Polsce większych gwiazd niż te grające w serialach.' Słowo ode mnie. To, że 90% narodu ma zlasowane mózgi, nie odróżnia doktor Małgosi Foremniak od obywatelki Małgosi Foremniak i ekscytuje się przygodami Ferdka Kiepskiego, nie oznacza, że chcę mieć z tym półmózgim stworem cokolwiek wspólnego. Ja naprawdę nie wiem nic na temat 'M jak miłość' i nie jestem w stanie skojarzyć czy gra w nim Cichopek, Kożuchowska czy Mucha. Bo ja mianowicie, jak już włączę telewizor, to raczej po to by pooglądać Discovery, Animal, VH1 albo Eurosport. Polskimi telewizjami się brzydzę - w komercyjnych jest więcej reklam niż filmu a w kanałach, tfu, publicznych ciekawe pozycje można trafić na tygodniu o 2 w nocy. Więc niech spierdalają ze swoją ofertą. Jako pracownik wydawnictwa do prasy kobiecej mam stosunek seksualny. W związku z powyższem żadnego rozeznania po zawiłościach dramaturgicznych Magdy M., M jak Miłość, Klanu czy Na dobre i na złe, nie posiadam. A tekst o wielkości serialowych gwiazd puszczę mimo uszu, bo jest to kolejny argument za tym, że ktoś kto nałogowo ogląda rodzime telenowele powinien mieć zakaz rozmnażania.
Drugi tekst mnie zaś wkurzył: 'Nigdzie na świecie aktorzy nie grają jednocześnie w telenowelach i kinie. Owszem, może się zdarzyć, że ktoś spada do drugiej ligi i gra w telewizji (Kevin Bacon w '24 godzinach') albo (...).' Nożesz kurwa wasza w dupę jebana mać żurnaliści pierdoleni, że tak zagaję z francuska. Rozumiem, że jak trzeba wysrać co tydzień kolejny artykuł o niczym, to nie ma czasu na sprawdzenie czy się durnot nie wypisuje. Ale jest internet, jest imdb, można zaguglać i nie robić z siebie wała przed prawie dwoma milionami czytelników. No ludzie, jak tak można? Będę się chwalił - stronę prowadzę od ponad czterech lat. Robię to amatorsko i nieodpłatnie. Tylko dla frajdy. Przez ten czas wytknięto mi jeden błąd. Jeden. Powstał w 10 odcinku Wiedźmina gdy z rozpędu, nie myśląc nad tym za bardzo, zasugerowałem, że 'Drzwi do lata' napisał Robert Silverberg a nie Robert Heinlein. Wiedźminy pisałem na tempo, bo lud się domagał nowego odcinka i się pomyliłem. Dostałem kilka maili prostujących ale zostawiłem tak jak było, bo stwierdziłem, że taki folklor więcej będzie. Jeżeli nababoliłem w innych miejscach, to nic o tym nie wiem, bo nikt mi na nic uwagi nie zwrócił. Jeden błąd przez ponad 4 lata. A kolesie z Newsweeka sadzą dwa w jednym zdaniu. O przepraszam, jeszcze pani im pomagała - zaiste, Boh trojcu liubit'.
Po pierwsze Kevin Bacon nie pojawił się w 24 godzinach nawet przez pół sekundy a żurnalistom chodziło zapewne o Kiefera Sutherlanda. To raz. Nazwanie występu młodszego Sutherlanda w 24 godzinach spadkiem do drugiej ligi, jest strzałem kulą w płot i oznaką ignorancji. To dwa. Sprawdzić się nie chciało i dupa rozbita. Akurat w przypadku tego aktora i tego serialu, był to właśnie awans do pierwszej ligi. Pierwszej ligi gwiazdorskiej, finansowej i nagrodowej. Za udział w 24 godzinach był nominowany i nagradzany na takich imprezach jak Emmy (1 nagroda), Złote Globy (1 nagroda), Monte-Carlo TV Festival (1 nagroda), Satelite Awards (2 nagrody), Screen Actors Guild (2 nagrody) i są to nagrody tylko w kategoriach 'najlepszy aktor'. Bo przy okazji 24 godzin Sutherland został pełnowymiarowym producentem i w tej kategorii też kosił trofea oraz nominacje, których nawet nie chce mi się liczyć, bo imię ich Legion. Jako 'poważny pierwszoligowy aktor kinowy' zdobył Brązowego Wranglera na Western Heritage Awards za najlepszy film Young guns i nagrodę na festiwalu Slumdunk za najlepszy film Woman wanted. Plus kilka nominacji. Ciężko też mówić o jego pozycji przed 24 godziny jako kinowej gwiazdy. Z filmów, które znam, mogę wymienić na biegu Young guns, Lost boys, Phone booth, Dark City, Vanishing. Wyczytałem też, że grał w Tajemnicach L.A. ale ni grzyba go z nich nie kojarzę. Szczerze? W dupie miałbym taką kinową pierwszą ligę. Kiefer Sutherland już na zawsze pozostanie Jackiem Bauerem. Tak więc panowie newsweekowie, jak to się mówi, zjebali branie. Z panią do spółki. To tyle na dzisiaj. Do poczytania.
[1]Nie za dużo z tego filmu pamiętam. Pozostało mi tylko w głowie wrażenie, że był mocno spiskowy i bardzo fajny - kamień filozoficzny, jakieś bractwa, loże, złoto znikąd. Co dziwne, nie da się go nigdzie znaleźć (a przecież w necie jest wszystko), w guglach głównie po Francusku (a ja w tym języku tylko alkohol potrafię zamówić), na DVD tego nie wydali. Prośbę mam - jakby ktoś miał jakieś dojścia, z pół odcinka w divixie albo cokolwiek, to proszę o kontakt.
[2]Młodszym czytelnikom przypomnę może kultowy fragment (z pamięci jadę, więc mogą być odstępstwa od oryginału ale myśl przewodnia pozostaje). Tekst ma zastosowanie do osoby, która nas wkurza i sprzedajemy go tylko w grupie ludzi, celem przerobienia oponenta na ziemię do kwiatów i towarzyskiego obcięcia. A idzie to tak: wie pan/kolega, ja pracuję w ministerstwie kultury i sztuki. Eeee... ale o co chodzi? Bo widzi pan/kolega - przy takiej sztuce, to trudno kulturę utrzymać. Rządzi, sami przyznacie.
[3]Jeden z najobrzydliwszych kawałków jakie w życiu widziałem. W moich ustach to spora pochwała.
[4]Mam wrażenie, że Ekstradycja to bardziej 1992 niż 1998 ale nie o chronologię tu chodzi a o ofertę telewizji bardziej.
[5]Bełkotliwość przejawia się w tym, że jak nam już się wydaje, że coś wiemy, to okazuje się, że niczego nie wiemy. Brak logiki... Chyba również z tego powodu. Po prostu scenarzyści tak sprytnie z nami pogrywają, że wyjaśniając tajemnicę, niczego tak naprawdę nie wyjaśniają a jedynie mnożą i komplikują tropy. Nieprawdopodobieństwo przejawia się w tym, że bohaterowie chodzą ostrzyżeni, ogoleni i w czystych ubraniach. Mają jedzenie a nikt nie zrywa owoców, nie chodzi na polowania i nie napełnia butelek wodą. Ja rozumiem, że do niektórych bardziej przemawia wizja brudnego i zarośniętego Robinsona Cruzoe ale to nie tak. Lekki spoiler: ogolić można się przy pomocy ciepłej wody i ostrego noża. Boli ale można. Wiem, bo sprawdzałem. Ostrzyc można się przy pomocy nożyczek, których kilka ocalało z katastrofy i jeszcze kilka znalazło się zapewne w bunkrze. Jedzenie zrzuca co jakiś czas Dharma. Drzewa owocowe są rzut beretem od plaży. Na polowania chadzał na początku Locke. Teraz nie ma to większego sensu, bo są owe zrzuty. I tak zupełnie na marginesie - czy naprawdę ktokolwiek chciałby oglądać co odcinek grupowy postrzyżyny, golenie, zbiór papai, przepierkę i oprawianie dzika? Bez jaj.
[6]Będzie oględnie żeby nie psuć. Urzekło mnie mnóstwo pomysłów naszego bohatera ale wszystko przebiły patenty z cieniem diabła i Bolshoi Booze.
[7]Pierwsza z brzegu - Lincoln Burrows jest skazany na karę śmierci. Nie przeszkadza mu to jednak w uzyskaniu 'nominacji' do ekipy remontowo-budowlanej. No litości. Facet uznany za jednego z najniebezpieczniejszych skazanych, śmiga sobie po terenie? Z tego co wyczytałem, to amerykański system penitencjarny nie przewiduje dla takich więźniów niczego ponad pojedynczą celę i odizolowany spacerniak.
[8]Jack Bauer jest w stanie wyjść cało z każdej opresji. To, co wkurza, to fakt, że w 7 przypadkach na 10 pomagają mu w tym wydatnie jego nieudolni oprawcy. Ponadto wzbudza mój podziw tempo, w jakim informatycy CTU łamią wszelkie zabezpieczenia, hakują komputery i namierzają telefony. Poza tym jest w porządku.
[9]Przeżyłem zaoranie George'a Masona. Przeżyłem egzekucję Chapelle'a. Szlochałem gdy padła na ziemię Sherry Palmer. Zniosłem odstrzelenie Davida Palmera. Rozszarpała mi serce egzekucja Niny Myers (wtedy chciałem zabijać scenarzystów po raz pierwszy). Ale kto, do kurwy nędzy, wpadł na pomysł by posłać do piachu, do tego w kompletnie z dupy wyjętych okolicznościach, Michelle Dessler i Tony'ego Almeidę? Nie marnuje się w tak durny sposób takiej pary bohaterów. No co za gnój i porażka.
[10]Koleś jest ucieleśnieniem patrioty. USA przede wszystkim, dla kraju i obywateli zrobi wszystko, postawi na szali swoją rodzinę, swoją przyszłość, swoje życie. Ba, dla dobra śledztwa uzależni się od heroiny. Zaś to, jak jest w kolejnych sezonach traktowany przez osoby wydające mu (lub jego przełożonym) rozkazy, zakrawa na kpinę. Każdy normalny biały człowiek dawno rzuciłby adrenalinę w cholerę i zatrudnił się jako szef ochrony Microsoftu za 10 razy wyższą pensję. Jack Bauer im więcej zbiera w dupę od swoich ludzi, tym bardziej kocha swój kraj. Trochę mi to zgrzyta, nawet jeżeli ma jakieś tam uzasadnienie dramaturgiczne.